Otrzepał z ramion nadchodzący zmierzch,
który bezszelestnie zsypał się mu do obszernych i luźnych kieszeni płaszcza.
Czuł na sobie zimny wzrok rozszarpywanych wiatrem chmur i młodzieńcze kaprysy
promieni księżyca. Poprawił szalik owijając go ciasno wokół szyi i ruszył
powoli w stronę jej domu. Żwirowa aleja zgrzytała boleśnie pod podeszwami.
Stała przy oknie nerwowo wodząc palcem po zakurzonym parapecie. Malowała
swe skrępowane znakami zapytania myśli. Jej oczy wbite w otchłań sprawiały
wrażenie nieobecnych. Twarz zastygła w amorficznej pozie nie próbowała nawet
flirtować z własnym odbiciem. Piersi mozolnie falowały z trudem rozkołysane
płytkim oddechem. Przypominały przerdzewiałe boje, których czas na powierzchni
dobiega końca. Karmione przez lata ciernistą strawą serce charczało coraz
ciszej. Wszystko jakby gasło. Rosła jedynie nieskończona plątanina jej myśli
zamknięta na lodowatym marmurowym blacie.
Zapukał i nie czekając na zaproszenie nacisnął klamkę. Drzwi się otworzyły
z lekkim skrzypieniem. Trzeba by naoliwić - pomyślał mimowolnie. Ujrzał ją przy
oknie. Stała nieruchomo. Palec pełniacy dotychczas funkcję pióra do zapisu
myśli utknął gdzieś między doniczkami. Podszedł, położył jej rękę na ramieniu,
omiótł wzrokiem parapet i powiedział: "ale tu syf, Jadźka!" Nim słowa
opuściły jego usta już wiedział, że niefortunnie zagaił. Starał się pracować
nad sobą. Najpierw przywitanie, potem w miarę wiarygodny komplement, a potem
dopiero luźne spostrzeżenia! - tak sobie kiedyś postanowił. Znowu nie wyszło.
Ocknęłą się momentalnie. Wzięła głębszy wdech. Oj znacząco głębszy, bo świst przeszył
pomieszczenie, firanki się uniosły, obrusy podskoczyły, otworzyły się drzwi w
szafach, szuflady wyjechały, świece przygasły a nadciągający zmierzch ulotnił
się z jego kieszeni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz