Na poród szedłem z bojowym i zadaniowym nastawieniem. Szedłem pomagać i wspierać. Przy skurczach pilnować oddechu, przy bólach partych trzymać Bimbę za rękę. Szedłem mobilizować, dopingować i wyzwalać walkę. A przede wszystkim szedłem nie zemdleć. Wiadomo, kobieta tylko rodzi a mężczyzna aż jest tego świadkiem.
Poród to narastająca kaskada bolesnych doznań. Ból nie do zniesienia zastępowany jest kolejnym, silniejszym bólem nie do zniesienia i natychmiastową tęsknotą za tym poprzednim. Boli coraz bardziej, coraz dłużej i coraz częściej. Pocieszanie w stylu "najgorsze już za nami" szybko traci na wiarygodności. Na ból należałoby raczej rzeczowo oznajmić "ciesz się chwilą, zaraz będzie gorzej". Tak więc najlepiej za wiele nie komentować. Po prostu być, trwać i heroiczną miną maskować całkowitą bezradność. Podobno spisałem się nieźle.
Zemdleć nie zemdlałem, w chwili zero łzy wzruszenia uroniłem, pępowinę przeciąłem, Bimbę ucałowałem. Jedynie położnej nie wyściskałem, ale to mam zamiar dzisiaj nadrobić.
Tosia jest cudowna. Dostaje od nas ogrom czułości i miłości, którą chłonie rozkosznie, jakoś tam przetwarza, by finalnie wypełnić nią pampersy. Tak, jest cudowna i przepiękna.
.
No pięknie ;)
OdpowiedzUsuńSpoko stary. Też to przeżyłem dwukrotnie (z przecinaniem pępowiny włącznie). Najpierw przy narodzinach córki 18 lat temu, potem przy narodzinach syna 11 lat temu.
OdpowiedzUsuńDzieci są super. Nie wyobrażam już sobie życia bez nich.
Usuń