Wyobraźmy sobie pięć pustych drewnianych skrzynek takich, w jakich na bazarze dzielnie spoczywają ziemniaki. Ustawmy je do góry nogami (znaczy spodami) szczelnie jedna przy drugiej na idealnie skrojonym pod nie pasie linoleum. Obijmy je teraz starannie od zewnątrz płytami pilśniowymi (lub tekturowymi) wielkości kartki formatu A5 (połowa A4, podpowiedź dla mniej obeznanych). Ponieważ wszystko wykonujemy wyłącznie oczami wyobraźni toteż bez specjalnego wysiłku możemy obić skrzynki także od wewnątrz. Na wszystkie łączenia miedzy płytami przybijmy maskujące szczeliny cienkie listewki. Górę, znaczy spody skrzynek, smołujemy - tu się już nie gimnastykujmy i zróbmy to tylko od zewnątrz. Oddalmy się trochę, złapmy się prawą ręką za brodę i spójrzmy z podziwem na naszą konstrukcję. Pomalujmy ją może jeszcze na blado żółty kolor. Wspaniale!
Teraz zadanie trudniejsze. Pompką nożną do materaca musimy nasz model nadmuchać do rozmiarów długiego, parterowego budynku. Ile to będzie tupnięć w gumowe ustrojstwo ciężko powiedzieć, ale wierzę, że się nam uda. Jeszcze wzbogacamy wszystko o kilka okien i przesadnie ciężkie, skrzypiące drzwi, których trzaśnięcie grozi katastrofą.
Tak właśnie wyglądał budynek pracowników naukowych Akademii Rolniczej, zakładu Mechanizacji Rolnictwa - miejsce pracy mojego taty! I zapach wnętrza tego uroczego lokum dziwnym trafem dotarł do mnie wczorajszej nocy. Zapach charakterystyczny, ciężki do opisania, ale na pewno z mocną nutą wspomnianego linoleum. Skąd się wziął w mej sennej łepetynie? Nie mam pojęcia, ale zaskoczył mnie do tego stopnia, że chloroform mistera Morfeusza zupełnie przestał działać.
Nie sądziłem, że zapach tak skutecznie przywraca wspomnienia i że niektóre błahe detale pamięta się tak dokładnie. Miałem przed oczyma na ten przykład obskurną łazienkę, w której nad umywalką myliśmy z tatą ręce po licznych remontach skody 105. Pamiętam jak dziś pastę czyszczącą BHP i zwarty strumień wody tryskający z baterii w postaci cienkiej rurki kończącej się nieco ponad pół metra nad umywalką, umożliwiając tym samym jednoczesne mycie na różnych poziomach. Ręcznik, mały w biało zielone paski z jakimiś brązowymi elementami pamiętam. Nie wiem czy wyposażenie własne taty, czy też przydział uczelniany za zasługi na polu dydaktycznym. Buczące jarzeniówki w długim na pięć napompowanych skrzynek korytarzu też pamiętam. Niektóre z nich mniej jarzyły a więcej buczały jakby chciały wprawić w drgania szyby w drzwiach od licznych pokoi. Było też dużo maszyn do pisania, potem komputerów, papierów niezbindowanych i grubych książek. Tytuły tych na biurku taty zaczynały się na ogól od słowa "teoria".
Jak już moje wspomnienia nasyciły się obrazami wnętrza malowniczego "pięcioskrzynkowca" ochoczo udały się dalej. Powędrowały drogą z płyt betonowych, między którymi mieszkały liczne plemiona bezskutecznie zadeptywanych przeze mnie mrówek, ku hali diagnostycznej. Hala diagnostyczna to był zupełnie inny budynek. Wyższy, solidny, murowany, z imponującą wielką stalową, czarną bramą. Stworzoną zapewne z myślą, aby z luzem przepuścić monstrualnego czerwonego Bizona. Kombajnu przekraczającego wrota hali diagnostycznej nigdy jednak nie widziałem, za to dość często zaszczytu tego dostępowała trapiona różnymi dolegliwościami czerwona, nasza kochana Skoda 105. W większości przypadków bidulka była tam wtaczana tak jak wtaczany jest nieprzytomny pacjent na blok operacyjny. Chirurgiem prowadzącym - tata. Asystentem, praktykantem i trochę anestezjologiem - ja!
Tata wiedzę praktyczną, o tym, co można a czego nie można czerpał od swego uczelnianego kolegi, od pana Bogusia. Pan Boguś też miał ponoć skodę tyle, że sto dwudziestkę i stanowił bezcenne zaplecze merytoryczne. Co ciekawe nigdy go nie poznałem, ale w dziedzinie składania i rozkładania, dostrajania i uszlachetniania skód wszelakich musiał być po prostu panem Bog(us)iem!
Operacje były wyczerpujące. Czasem całymi dniami i nocami trwała walka o przywrócenie do życia czechosłowackiej pacjentki. Zawsze jednak warto było. Zawsze mnie to cieszyło. Zawsze się udawało. Raz nawet pamiętam dokonaliśmy spektakularnego przeszczepu, zastępując oryginalny gaźnik produktem radzieckim wydartym z łady samary 1300. Przeróbka ta była wielkim sukcesem, także marketingowym. Gaźnik ładowski był bowiem na licencji Porche! W dodatku do przyłączenia różnych cięgien sterujących użyliśmy linki rakietowej! Może i była to zwykła linka do naciągu rakiet tenisowych, ale ja i tak miałem wtedy przeświadczenie, że pracujemy z technologiami kosmicznymi. No i to przeświadczenie, że to już nie jest zwykła skoda 105S, ale jest to też trochę Porche i trochę rakieta bardzo mnie radowało. Ta radość z czasem przekuła się w miłość! W miłość prawdziwie odwzajemnioną!
***
Jeden zapach stał się impulsem, który tak nieoczekiwanie zabrał mnie w niebywale przyjemną podróż sentymentalną. Całkowicie zawładnął moimi myślami. Leżałem błogo rozczulony wspomnieniami. Myśli moje snuły się jeszcze przez chwilę po obiektach uczelnianych. Przypomniała mi się portiernia, stołówka, sala wykładowa a za oknami zaorane pole pełne piłeczek gumowych, imitujących ziemniaki. Pole, które było swoistym doświadczalnym poligonem dla studentów pragnących (albo zmuszonych ministerialnym programem edukacji) opanować agrosztukę kierowania Ursusem, z osprzętem ornym. I ja gdzieś tam szedłem przez to pole kopiąc nogą spękane piłeczki... i szedłem i szedłem.... aż w końcu usnąłem. A wszystko przed zaśnięciem było niezwykle magiczne.
Super post. Tak trzymaj. :)
OdpowiedzUsuń