Niedziela. Piękna, słoneczna, ciepła niedziela. Upalna wręcz, bo przecież plus dziesięć stopni w lutym to prawdziwy gorąc. Ludzie wypełźli chmarnie na spacery, jakby wszyscy czekali na taki dzień od dawna. Jakby wszyscy całą zimę marzyli, aby sobie w końcu w słońcu przyjemnie pospacerować. I ot nagle trafia się taka niedziela!
Wypełzłem i ja, mimo wciąż jeszcze niedoleczonego przeziębienia. Wahałem się chwilę, ale chęć wyjścia naprzeciw pierwszym powiewom wiosny była nie do opanowania. A może to nasze organizmy, które to ponoć cierpią na deficyt witaminy D, zwyczajnie dopominają się kąpieli słonecznych, aby sobie ową D zsyntetyzować, zsyntetyzować, zsyntetyzować! Obłędna moc z jaką mnie dzisiaj słońce uwiodło, wyrwało z domu ku sobie (tak metaforycznie), a przy tym jak ja byłem temu wszystkiemu uległy, frunąłem bezwładnie zupełnie, jak mały pająk w sobotni poranek wysysany spod szafy mocą nowiutkiego zelmera... no właśnie, wszystko to wpędziło mnie w przekonanie, że niechybnie muszę cierpieć na głęboki deficyt witaminy D!!! - choć pewnie spora cześć moich bliskich, na czele z kochanymi rodzicami uważa, że ten trawiący mnie deficyt D, niekoniecznie dotyczy witaminy.
Opisywać nie będę, gdzie byłem i co widziałem. Wszak to zupełnie nudne i nieistotne, a żeby było nienudne i istotne musiałbym barwnie kłamać, a przecież nie o to chodzi, aby karierę blogera budować na ohydnym kłamstwie już od pierwszych zdań! Spacer i towarzyszący mu proces syntezy D zgrabnie pomijam, zostawiając ten temat szalonej i zachłannej wyobraźni Czytelników.
Po spacerze postanowiłem swoje przeziębienie potraktować klinem! Z pomiędzy królujących w zamrażarce ryb (swoją drogą ponoć ryby mają dużo D) wydłubałem pudło bakaliowych lodów. Podlałem je obficie Jackiem Danielsem i przed komputerem przystąpiłem do kuracji gardła. Przeglądałem onetowe mądrości i głowiłem się o czym by tu dzisiaj napisać. Finalnie, za radą miłej i uroczej koleżanki, postanowiłem nie przesadzać z tym głowieniem się i napisać zwyczajnie o tym, co w głowie piszczy. Jak widać piszczy niewiele i lektura nie dostarcza refleksji i westchnień podobnych do tych wyzwalanych przez dzieła Coelho. No cóż, ewentualne pretensje i reklamacje proszę kierować do owej miłej i uroczej. Sterowany deficytem, uległem jej radom, trochę jak słońcu.
Tymczasem onet donosi, że koreańscy naukowcy dokonali przełomowego odkrycia. Udowodnili mianowicie, że nie tylko matka spożywając alkohol w trakcie ciąży szkodzi dziecku. Dziecku także szkodzi pijaństwo ojca, a konkretnie pijaństwo towarzyszące momentowi poczęcia. Innymi słowy, płodzić należy na trzeźwo, a potem, przez cały okres ciąży można już do woli toasty wznosić zupełnie bez wpływu na zdrowie potomstwa! Ach czemu tak późno tak ważne odkrycie!? No cóż, mój pierwszy post, w oparach Jacka Danielsa płodzony, zapewne wad rozwojowych nie uniknie, ale może nie jest on całkiem do D. Na zdrowie!
PS. "Czy ryba ma dupę?" - takie pytanie głęboko zaniepokoiło mnie podczas pisania. W internecie znalazłem natychmiast odpowiedź, która mnie skutecznie uspokoiła. "Tak. Ma. Za uchem."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz