sobota, 30 września 2017

Ból

Dziad był rzeźnikiem. Ojciec był rzeźnikiem. Hubert zerwał z tradycją rodzinną. Hubert jest dentystą.

W drzwiach gabinetu wita mnie serdecznie i zapraszająco wyciąga ramiona. Ma to coś we krwi. Wie jak podejść ofiarę, wie jak stworzyć przyjazną atmosferę, jak stwarzać pozory, że niby nie chodzi tu o cios obuchem. Pełna profeska!

Siadam na fotelu. Otwieram paszczę i czekam na wyrok. Miał być przegląd i usunięcie osadu, ale błysk w oku Huberta zdradza, że będzie coś ciekawszego. Borowanie szóstki poprzez plombę w piątce. Rzadki zabieg, ale w moim przypadku możliwy. Ekwilibrystyka wymagająca fantazji, precyzji i mistrzostwa.

Odsysacz nieprzyzwoicie głośno siorba ślinę. Mistrz ceremonii montuje wiertło. Na moje laickie oko jakieś takie nieco za długie. Kto wie, może chce zahaczyć jeszcze o siódemkę i poczuć się jak słynny Longinus Podbipięta. Może nawet i ślubował swojej asystentce, że nie godzien o jej rękę prosić póty jego wiertło trzech zębów za jednym zamachem nie przenicuje. A trzeba uczciwie powiedzieć, że walory niewiasty rozrabiającej w tamtej chwili jakieś anty próchnicze mazidło były niczego sobie. Zerknąłem raz jeszcze w jej stronę, tak jakby ponętność lubej Longinusa mogła mnie jakoś znieczulić. Z domysłów i z zezowania wyrwał mnie zgrzyt wiertła wjeżdżającego w starą plombę w piątce. To ten moment kiedy napięcie w obręczy barkowej gwałtownie rośnie wypychając wszystkie żyły na zewnątrz. Dłonie splecione w okolicach ud trzymają się z całych sił, powstrzymując nawzajem przed odepchnięciem żądnego krwi Longinusa. Sztywnieję sztywnością najsztywniejszą w oczekiwaniu na ból. Zgrzyt, świst, ciarki, nagle cisza!
- Boli?
- Nie.
I znowu jazda. Zbyt krótka przerwa aby poczuć ulgę. Ale jednak zaczyna rosnąć we mnie przekonanie, że borowanie w plombie boleć nie może. Jakże mylne przekonanie. Wydaję ryk, jęk i łzę
- Zabolało?
- Tak
- Takie miejsce, że może boleć.
Mistrz small talku mnie pocieszył i wszedł ponownie na obroty. Troszkę zaczęło szarpać wiertłem i mną. Trzymam się nogawek, aby nie oszaleć. Hubert już nawet nie próbuje skrywać swojej sadystycznej natury. Wybałusza oczy i dociska mocniej. Pewnie też język wywalił na brodę, ale zielona maska zasłania. Pocieszam się jedynie, że bydlak nie posiądzie swej asystentki, bo już dwie przerwy w czasie odwiertów zrobił. A nie tak się przecież umawiali.
Skończył. Wypłukałem, poprawiłem odsysacz, który z tego całego napięcia wbił mi się w podniebienie i niemal wyszedł przez brodę. Mistrz wcisnął mi w paszczę kilo ligniny i zaczął dmuchać. Trochę się znam, więc zrozumiałem, że to osuszanie przed zatruciem i plombowaniem. Najgorsze już za mną. Wtem podskoczyłem i niemal huknąłem czołem w lampę. Rzeźnicki pomiot dmuchnął mi w jakiś odsłonięty czuły nerw. Popatrzył na mnie zupełnie beznamiętnie. Odstawił dmuchawkę, wjechał lustereczkiem i zaczął oglądać odwiert. Pociumkał, pocmokał i powiedział, że jeszcze trzeba poprawić. O kurwa. Pobladłem. Od samego dmuchania uniosłem się z 30 centymetrów nad fotel, to co będzie jak zacznie poprawiać. Najprostszymi słowami zapytałem czy to konieczne, rozpaczliwie dodając, że to bardzo boli:
- yyy ooo oooeeeeee? aaaooo oooyyy.

Pokiwał twierdząco głową montując jakieś inne, drobniejsze wiertło. Całym sobą docisnąłem głowę do oparcia. Drugim całym sobą docisnąłem dupę. Trzecim całym sobą trzymałem rozwartą paszczę. Czwartym całym sobą modliłem się, aby już było po wszystkim. Piątym, szóstym i setnym całym sobą wolałbym dostać obuchem.
Pięć minut później truł to, czego wyborować nie zdołał. Gorzką polewkę przygotowała mu asystentka. Wiem, bo operując niezdarnym łapskiem kapnął gdzieś obok zęba i mój język w jakimś głupim odruchu oblizał dziąsło. Zamiast wstawienia plomby, dziury zagipsował i powiedział, że za tydzień zaplombujemy, jak się tam wszystko przetrawi.

Nie wierząc, że już po wszystkim jakoś niezdarnie osunąłem się z fotela. Wciąż miałem otwarte usta i zesztywniałe ciało. Wyszedłem bez słowa. Trochę nieelegancko, ale dla Huberta nie miało to chyba znaczenia. "Pacjenci" jego dziada i ojca też przecież po wszystkim nic nie mówili.

Wsiadłem do auta i wróciłem do domu. W domu Bimbasińska. Wita mnie serdecznie i zapraszająco wyciąga ramiona. Ma to coś we krwi. Wie jak podejść ofiarę, wie jak stworzyć przyjazną atmosferę, jak stwarzać pozory, że niby nie chodzi tu o cios obuchem. Pełna profeska!


sobota, 12 sierpnia 2017

Sierpień

Kiedyś znalazłem na strychu jakiś taki, pożółkły, stary magazyn ogrodniczy. Przejrzałem go z ciekawości. Wiodącym tematem były rośliny, które jesienią potrafią ożywić ogród. Na wypłowiałych, ale wciąż kolorowych ilustracjach były astry, wrzosy, jakieś byliny, dalie; pod nimi zaś obszerna rubryka z poradami jak podlewać, przycinać, nawozić i pielęgnować, aby dziarsko rosły nawet do przymrozków. Nuda. Zamknąłem. Nim odłożyłem do pudła, zerknąłem jeszcze na datę: Sierpień 1939.
Jakieś takie przerażająco mocne mi się to wydało. Kolorowe plany zderzone z brutalnością wojny - naprawdę drastyczny kontrast.

Prania wieszanie

Dzisiaj podczas wieszania prania poczułem to. Poczułem, że wieszanie ciuchów najbliższej osoby ma jakiś taki niesamowity wymiar. Rozciągam na ten przykład jakąś jej bluzeczkę - taką, że nie wiadomo, gdzie góra gdzie dół, gdzie otwór na dyńkę a gdzie na grabule - i cieszę się, że dzięki mnie już jutro ona będzie miała ją czystą. Przepełnia mnie jakieś takie błogie przeświadczenie, że czynię dobro. Zupełnie bezinteresownie. Bardzo pozytywne doznanie. Sięgam po majtki. Konstrukcja całkiem prosta, w przeciwieństwie do moich mają tylko 3 dziury: biodrową i dwie na giczały. Znowu to samo. Wieszam je i czuję dobro, które mnie przepełnia. Czuję dzikość serca, którą pewnie kiedyś też czuła martwa panterka na połaci chyba łonowej. Sięgam po białe skarpetki w misie, grube takie lekko pluszowe. Wieszam jedną obok drugiej, pandę przy koali i się cieszę straszliwie. Nawet jej splątane sznurówki mozolnie rozsupłuję i wieszam z uśmiechem. Uśmiech naprawdę szeroki i to nie dlatego, że po rozsupłaniu okazuje się, że to majtki.

Wieszanie prania najbliższej osoby to wielki przywilej! I dlatego ja mojej ukochanej z tego suszarnianego, dojmującego poczucia dobra okradać nie zamierzam!



sobota, 20 maja 2017

Walka

Siedzę zamknięty w pokoju. Oczy mnie pieką, najwyraźniej jakaś topola lub inny wrogi krzak pyli za oknem. Za drzwiami natomiast Barbara coś znowu tłucze. Po brzdęku wnoszę, że są to przymiotniki uderzające w nastoletnią, średnio chłonną głowę. O teraz przywaliła przydawką, zaimkiem i rodzajnikiem. Piękna seria. To musiało boleć. Jestem pewien, że małolata się lekko zachwiała. Chwila przestoju. A teraz przydałaby się kolejna odważna akcja z negacją, inwersją, zamaszystym phrasal verbsem, no i oczywiście z mocnym kończącym question tagiem. Oj po takiej akcji mogło by się skończyć przed czasem. No, ale Barbara najwyraźniej lubi się znęcać. Atakuje sporadycznie i bawi się cierpieniem rywalki. Zadaje pojedyncze ciosy i karmi swe dydaktyczne oczy grymasem bólu. Bólu mozolnego przyswajania, Najgorsze, że potem te praktyki przynosi do domu.

Między oknem a drzwiami szlakiem sufitowym podróżuje pająk. Też nie ma lekko.

niedziela, 19 lutego 2017

Eurowizja

Dzisiaj z onetu dowiedziałem się, że rozstrzygnięto eliminacje do konkursu Eurowizji. Polskę reprezentować będzie nijaka Kasia Moś. Nie znam. Postanowiłem zatem sprawdzić któż to taki ta Kicia Mosia i jaką tym razem klapą się zakończy nasz udział.
Puściłem na youtubie konkursowy numer Flashlight i im dłużej słuchałem tym bardziej nie dowierzałem. To jest naprawdę dobre! Ma klimat, bogate tło muzyczne, energię, nutę niepokoju, dobrze prowadzony wokal i narastające emocje. Gdyby Kasia miała brodę, rany postrzałowe lub chociaż zaadoptowała uchodźców to kto wie? Może nawet zwycięstwo. W każdym razie posłuchać warto:

   

niedziela, 15 stycznia 2017

Poezja - zajęcia praktyczne

Ostatnio było trochę teorii, a dzisiaj czas na praktykę. Już za moment wydobędę z siebie jakąś liryczną treść i zajmę się jej tuningiem tak, aby zmaksymalizować siłę rażenia. Wszystko rzecz jasna w celach dydaktycznych i dla dobra świata.

Czerwony neon na dachu biurowca
Zielona Żabka na smutnym parterze
Ja między nimi w szczerych manowcach
Trwonię swe życie przy komputerze

No i udało się. Jest jakaś egzystencjalna refleksja z gorzką nutą przemijania i pragnieniem doświadczenia prawdziwego sensu - czyli jest wszystko, co znamionuje dzieło wielkie - a jednak jakoś mdło. Świetny materiał do tuningu.
Na początek zgodnie z recepturą wrzucamy oksymorony. Zbyt wielu opcji nie ma, ale spróbujmy:

Czerwony neon na dachu biurowca
Zielona Żabka na górnym parterze
Ja między nimi w obłudnych manowcach
Trwonię swą śmierć przy komputerze

Trochę nam się rozleciał rytm i sens, ale nie należy się tym przejmować. Pamiętajmy, że jest to wyłącznie wersja robocza. Teraz faza wzmocnienia poprzez szokowanie.

Krwawy neon na dachu biurowca
Cuchnąca żabka na górnym parterze
Ja między nimi w obłudnych manowcach
Rozkurwiam śmierć przy komputerze

Jest dosadniej. Doszły: smród, krew i mocny wulgaryzm. Nieźle. Wiersz czyta się coraz trudniej i coraz mniej w nim sensu, czyli zdecydowanie krok w dobrym kierunku. Czas na obróbkę absurdem:

Krwawa poświata na czarnym niebie
Rechot przyziemia jej nie dosięga
Ja zawieszony w swym cyber chlewie
Pragnę restartu, nie czuję tętna 

Efekt końcowy czytamy na głos, z należytą powagą i wczuwamy się w przekaz. W miejscu, w którym głos nam się łamie wstawiamy przecinek. Przecinek w poezji jest jak łomot serca, jest jak oddech, jest jak otarcie łzy - jest miarą wrażliwości. Myślnik wyraża wątpliwość, a kropka - jak pisał Herbert - jest kością sterczącą z piasku, zatrzaśnięciem, znakiem katastrofy.