niedziela, 17 lutego 2019

Bronowice

Wieczorny smog spowił Bronowice, szczelnie otulając domostwa. Dla wielu mieszkańców był oparem szlachetnym niosącycm ducha wielkiej hitorii. Rodowici bronowiczanie wyczuwali w nim ponoć liryczne nuty poezji Rydla, majestat dzieł Wyspiańskiego czy tetmajerowską błogą aurę folkloru. Dla mnie, intruza, była to co najwyżej chochola woń, a po prawdzie to gryzący w gardło smród.

Niestety tej nocy musiałem udać się z Matyldą do weterynarza. Przyjmował w nowym domu, raptem dwie chałupy od słynnego dworku. Półtonowe krówsko niedomagało już od jakiegoś czasu i co gorsza, nie domagało już na całej linii. Mizerniało w oczach, w rogach, w wymionach i we wszystkim w czym można mizernieć. W połowie drogi zmizerniało też w nogach i rozkraczyło mi się na środku ulicy.

Cicho, głucho, pusto. Tylko półżywa Matylda i ja. Chwilę poczekałem licząc, że to przejściowy kryzys. Nic przejściowego to jednak nie było. Był to kolejny etap agonii i holistycznego rozpadu poczciwej krasuli. No nic, trzeba ciągnąć. Zostało z 200 metrów. Zakasałem rękawy złapałem ją za racice i niepewnie szarpnąłem. Coś chrupnęło, coś trzasnęło, ale się udało. Błoto pośniegowe zalegające na ulicy Tetmajera było moim sprzymierzeńcem. Bronowice oprócz gęstego smogu wypełniało teraz głuche szuranie bezwładnego krowiego korpusu po błotnej brei. Ciągnąłem za tylne nogi, aby mordą nie łapała błota. Czułem się jak strongmen przeciągający tira i wszystko było dobrze, dopóki było względnie płasko. Niestety przed sobą mieliśmy wzniesienie. Postanowiłem zaatakować z rozpędu tak jak to robią kolarze. Był szybki zryw a potem walka o każdy metr. Walka podczas której palenie w mięśniach rośnie, a prędkość niebotycznie spada. W końcu szuranie ustało i zastąpiło je moje dyszenie. Wciągałem bronowicki smog jak jakiś szalony koneser epoki młodej polski. Wieś, która przed stu laty była scenerią słynnego Wesela, teraz jest świadkiem dramatu. I to dramatu kalibru ciężkiego, Golgotą wsród Golgot.

Kolejne próby przesunięcia Matyldy skończyły się drastycznie. Znów byłem napięty jak strongmen, który tym razem zamiast ruszyć tira z miejsca, wyrywa z niego tylny zderzak i ląduje na dupie. Powtarzam raz jeszcze: wyrywa tylny zderzak! To nie koniec koszmaru. Ciągnie za przedni i ten też urywa. Ciągnie za wycieraczki, za wydech, za klamki, ciągnie za wszystko, za co można ciągnąć i wszystko wyrywa.

Siedziałem na krawężniku i chciało mi się płakać. Na ulicy obły jak wór korpus Matyldy a obok mnie na stosie na chodniku jej nogi, ogon, rogi, wymiona i głowa. Wiara, że weterynarz jest w stanie coś jeszcze zaradzić powoli ulatywała. Nie znałem się jednak na tym. W dobie transplantologii może jeszcze nie wszysto stracone. Skoro owieczkę robią z probówki to czemu krowy ma się nie dać zrobić z części. Trzeba spróbować. Uznałem, że u krowy najwięcej życia jest w korpusie i wymionach toteż te podzespoły potraktowałem priorytetowo. Pod bramę weta pobiegłem najpierw z wymionami a potem na czworakch doturlałem jakoś tam i korpus. Nacisnąłem dzwonek i nie czekając aż ktoś otworzy zbiegłem po resztę elementów. Gdy wróciłem z nogami, głową i ogonem (rogów nie mogłem znaleźć, może jakieś bronowickie sępy porwały), weterynarz już stał nad Matyldą i kiwał głową. Jakby coś kalkulował, coś przeliczał, coś szacował. Ułożyłem w pośpiechu brakujące części, z przejęcia myląc nogi tylne z przednimi i lewe z prawymi, a być może myląc tylko głowę z ogonem i ze ściśniętym gardłem krzyknąłem szeptem: "Ratuj pan!".
Popatrzył na mnie jak na debila, coś wymamrotał pod nosem, że lewy bok wciągnął dużo soli i że wstępnie podwędzona. Znowu pogrążył się w myślach, z których po chwili się otrząsnął i spokojnym fachowym głosem powiedział:
- Ciężki przypadek. Współpracujemy jedank z kliniką Gemelli we Włoszech. Przetransportujemy ją tam jak najszybciej. Tam są najlepsi specjaliści. Pan wie, że leczyli tam papieża i składali Kubicę. Żadne puzzle im nie są straszne. Dobrze, że pan przyszedł. Głowa do góry!

Schyliłem się po głowę Matyldy i podniosłem ją ku niebu. Stałem tak chwilę nim zrozumialem, że były to tylko słowa otuchy weterynarza.
Odstawiłem głowę, on na Matyldę wysypał kilka szufel śniegu, pożegnał mnie i wyjął telefon.
Zza płotu krzyknąłem jeszcze, że rogi gdzieś zginęły. Zerknął na mnie i machnął ręką tak jakby ginące rogi nikogo tu nie dziwiły.

***
Matyldy nie udało się odratować.
Weterynarz nie wziął pieniędzy.
Tatara we Włoszech chwilowo nie polecam.