wtorek, 29 grudnia 2015

Hobby

Wczorajszy wieczór minął na przelewaniu wiśniówki do butelek. Dwa wielkie słoje krwistej cieczy, mała chochelka, lejek, 10 butelek i ja w roli maga. Każdy ruch chochlą na głębokim wydechu, z językiem na brodzie, w stuprocentowym skupieniu, aby każda kropla wcelowała w lejek a nie trafiła w otchłanie zlewu. Za moimi plecami harcowała Ona! Wbiła się w swoje nowe malinowe szpilki, łaziła i stukała. Zyskała 7cm wzrostu i strasznie ją to rajcowało. Cieszyła się, że może sięgać mego karku ustami. Z butelką w lewej i z chochlą w prawej ręce byłem bezbronny. Nie reagowała ani na "sio!" ani na "hola hola!". Zero zrozumienia dla mojego spirytusowego hobby. Doigra się kiedyś!

Nadwyżkę wiśniówki, to czego nie pomieściło 10 półlitrówek wypiliśmy. Nieskromnie powiem, że tegoroczna jest genialna! Jakaś taka wytrawna! Targa trzewiami a łeb bałamuci!















poniedziałek, 21 grudnia 2015

W samochodzie

Baśka opowiada mi swoją pasjonującą historię o szkole. Nawija o dzieciach, o materiałach, o problemach dydaktycznych. Pięknie opowiada. W połowie jej trzeciego zdania uznaję, że też będę jej coś opowiadał. Toteż bez namysłu zaczynam swoją historię. Auto wypełnia warkot silnika, muzyka z radia i dwie opowieści. Nikt nie słucha. Problemy pedagoga zderzają się z moimi wywodami na temat Trybunału Konstytucyjnego.
- Nie słuchasz mnie! Znowu to samo. Buła! - zamyka się w sobie i nerwowo grzebie w przepastnej torebce. Dobywa szminkę i maluje usta.
- Ależ słucham, słucham. Tylko mi się coś skojarzyło - staram się ją uspokoić i powtarzam pierwszą połowę jej trzeciego zdania - Mów, mów, co dalej?

Podróżujemy już tylko przy warkocie silnika i dźwiękach radia. Parę kilometrów prowadzimy walkę na spojrzenia i miny. W końcu pęka:

- Będziemy piec na święta ciasteczka?
- Jasne. Super. - udaję szaleńczą radość - ale mów co z tą szkołą?

Oszukana moim pozorowanym zainteresowaniem wraca do historii. A ja po chwili zupełnie bezwiednie wracam do swojej. I tak to się jakoś toczy.

Nim dojedziemy zużyje trzy szminki.


niedziela, 22 listopada 2015

Makaron

Jem makaron z cukrem i serem. Znaczy z miodem a nie z cukrem, ale to nieistotny detal. Zawsze staram się go jeść dwie godziny przed meczem. Niedługo gramy. Zaraz zdejmę 11 koszulek ze sznurka i 11 par spodenek. Połączę je numerami w 11 pięknych zestawów. Zestawy wrzucę do torby. Do torby wrzucę też 2 piłki, pompkę i rękawice bramkarskie. Torba jest duża.

Sam przed wyjściem ubiorę się już meczowo, w zestaw z numerem 12. Na wierzch ubiorę portki dresowe (luźne) i polara (też luźnego). Wrzucę torbę do auta i pojadę na mecz. Muszę być 30 minut przed czasem, aby moi dzielni zawodnicy zdążyli się przebrać. Będą znów kopać w tej torbie jak krety szukając swojego ulubionego numeru. Czwórka, siódemka, dziesiątka, dziewiątka, jedenastka zejdzie momentalnie. Potem trochę pokapryszą i wezmą co zostało. Dwunastki by nikt nie wziął. W 12 nie gra Messi, Ronaldo, Lewandowski ani Suarez. Dlatego dwunastka jest moja!

Aha, Baśka nie jest alkoholiczką i nie śpi na przystankach. Ojciec Albert nie ma na imię Albert i nie ma mercedesa. Nawet nie mam pewności czy jest ojcem, no bo i czyim? Tak więc wychodzi na to, że jedynie Jan Chrzciciel, gdyby nie odkleił brody, był najbardziej wiarygodną postacią poprzedniej historii.

No ale to wszystko nieistotne. Istotny jest mecz. Dobra gra i dobry wynik!
Idę pakować ekwipunek. Czołem.

środa, 11 listopada 2015

Biały pokój

Otworzyła oczy. Białe ściany pokoju lekko falowały. Nad brązowymi, odrapanymi drzwiami wisiał mały krzyż. Znajdowała się w salezjańskim ośrodku dla bezdomnych z problemem alkoholowym - choć tego akurat nigdy się nie dowiedziała.

Ojciec Albert Gosztyński znalazł ją ostatniej nocy na przystanku tramwajowym na ulicy Karmelickiej. Wracał późno z kościoła Nawiedzenia NMP. Zatrzymał samochód i przez chwilę się jej przyglądał.  Była młodą i całkiem ładną dziewczyną. Na pierwszy rzut oka mogła wydawać się nawet imprezowiczką, której kimnęło się na przystanku. Jednak ojciec Albert miał wyczulone oko. Uważnie obserwował jej skuloną postać wtopioną w metalową ławkę. Jej ręka bezwładnie zwieszona taplała się w kałuży. Ciężko powiedzieć, co analizował, co zwróciło jego uwagę, co było tym elementem, który sprawił, że wysiadł, podniósł ją z ławki i położył na tylnej kanapie samochodu. Zrobił to tak zdecydowanie, tak szybko, tak sprawnie, że gdyby zamiast czarnego mercedesa poruszał się pomarańczową furgonetką z pomarańczowym kogutem mogłoby zdawać się, że oczyszcza przystanek z śmieci.

Leżała teraz na szpitalnym łóżku w ascetycznym pomieszczeniu. W głowie miała pustkę. Nawet nie myślała gdzie jest i jak się tu znalazła. Patrzyła apatycznie w sufit, a sufit patrzył na nią. Patrzyła w krzyżyk, a krzyżyk patrzył na nią. Patrzyła w okno, a okno patrzyło na nią. Patrzyła na klamkę w drzwiach, a klamka w drzwiach drgnęła i wszedł Jan Chrzciciel.

- Jak się czujesz?
- Boli mnie głowa. - wymamrotała z grymasem - Poza tym chyba dobrze - dodała zlęknionym głosem rozpoznając świętego.
- Ojciec Albert Cię do nas przywiózł. Jak masz na imię?
- Baśka.
- Możesz tu zostać jak długo chcesz. Musisz jednak przestrzegać kilku zasad.
- Jakich?
- Jutro Ci je przedstawi  Święty Piotr. Dzisiaj odpoczywaj.
- A gdzie ja jetem?
- W czyśćcu.
- To znaczy, że umarłam? - zapytała przerażona.
- Nie całkiem. Zdecydujesz o tym jutro.

Jan Chrzciciel wyszedł i zamknął za sobą drzwi zostawiając ją w osłupieniu. Za drzwiami odkleił brodę i skinął do Alberta, że wszystko przebiegło według schematu. Nowatorska metoda naprawiania ludzi "na czyściec", opracowana przez Salezjan, była niezwykle skuteczna. Dopracowana w każdym detalu nie dość, że wyrywała ludzi ze szponów nałogu, to jeszcze nadawała ich życiu sens. Z białego pokoju na ziemię wracał niezłomny misjonarz dobra.

Z Baśką się im jednak nie udało. Procedury zawiodły. Ja to wiem. Baśka to moja dziewczyna.

niedziela, 25 października 2015

Kryśka

Przed sparzaniem się samiec sporządza małą siatkę z przędzy, na której składa nasienie. Zanurza następnie macki w nasieniu i szuka samicy. W ten sposób przedstawia się jej jako odpowiedni partner i skłania do tego, aby go nie zjadła. Podczas kopulacji przenosi nasienie ze swoich macek do otworu rodnego samicy. Dopiero potem samica może go zjeść. - głos Krystyny Czubówny wyrwał mnie ze stanu melancholijnego zawieszenia. Odpędziłem ponure myśli i dałem się Kryśce porwać.

Widziałem pająka tkającego gęstą sieć wewnątrz biało-czerwonej urny wyborczej. Od czasu do czasu jego pracę zaburzał szmer wrzucanych kart do głosowania, które kołysząc się opadały na dno. Patrzył z zaciekawieniem na te karty, na demokratyczny sposób kształtowania struktur polskiej władzy. Na każdej karcie iks, czasem dwa iksy, czasem więcej iksów i dopisek "Chuj wam wszystkim w dupę złodzieje!".

Z jednej strony te intrygujące iksy a z drugiej te ponure myśli. Wszak zaraz czekał go, być może ostateczny, akt kopulacji - w zasadzie z całą pewnością ostateczny. Był za mały i zbyt słaby, żeby zwabiona samica widziała w nim coś więcej niż posiłek regeneracyjny po pajęczych harcach. Miał świadomość rychłego końca: przekazać geny i  kaput.

A może zostać iksem i odmienić los ojczyzny? Pięknie by było odejść jak bohater, rozpłaszczony w kratce obok jakiegoś zacnego nazwiska, a nie, jak chucią pchany w przepaść idiota. Przeciągnął się, połączył odnóża, wciągnął odwłok i uformował z wątłego pajęczego ciała iksa doskonałego. I zamarł w pełnej gotowości do skoku. Czekał na pusty głos. Czekał aż ktoś bezmyślnie takowy wrzuci. Był spokojny. Znał Polaków i wiedział, że w kwestii bezmyślności można im bezgranicznie ufać.

Parę minut później już frunął w dół ku pustej karcie. Słychać było chrzęst rozrywanego pajęczego korpusu. A w jednej z kratek powstawał organiczny iks, który być może odmieni losy świata - cisza wyborcza nie pozwala mi rozbudować tego akapitu. Wybaczcie.

W każdym razie będąc dzisiaj w lokalach wyborczych pamiętajcie o pająkach. Jeśli macie głosować głupio, bez przekonania, przeciwko a nie za to może warto nie stawiać iksa. Pająki naprawdę od większości z Was są bardziej kompetentne. Pająki zrobią to lepiej. I bohatersko! A nie ze znudzoną miną!

sobota, 17 października 2015

Decybele

Krystalicznie czysta muzyka patroszy wszystko w okolicy. Potężne basy podrywają do lotu nawet najcięższe regały z książkami, tańczą żyrandole, kołyszą się kotary, w szafkach nieznośnie brzęczą szklanki i talerze, odrywa się lamperia, parkiety stepują, papiery fruwają, cuda cuda ogłaszają. W ilu domach taka rzeź? A w tylu, w ilu sobie ustawię na potencjometrze. Straszna to frajda mieć takie pokrętło w ręce.

Od dwóch dni cieszę się nowym sprzętem audio. Znaczy, nie takim nowym, bo z pokrętłem a nie z pilotem. No ale gra jak marzenie! Wciska w wyro! Audiofilska petarda!

I nie jest to jakaś popierdółka technicsa czy inny pizdotronic - jak mówi Dudi - tylko legendarny, epokowy, klasyczny sprzęt. A Dudi nie kłamie. Tuner Kenwooda jest tak czuły, że podobno odbiera program drugi polskiego radia nawet w najgłębszych partiach jaskiń Bora Bora. Swoją drogą podejrzewam, że mógł być okazyjnie kupiony po śmierci ich najsłynniejszego lokatora. W każdym razie RMF Disco Polo gra jak brzytwa - bez anteny!! Radio Pogoda szumi, ale jak ma nie szumieć skoro oni nadajnik zbudowali na bazie zdezelowanego barometru.

Najważniejszym klockiem w mojej kolekcji jest jednak wzmacniacz firmy XXX. Egzemplarz doskonały, niezwykle rzadki, mało znany, perełka, która zaskoczy jakością każdego audiofila. Prawdziwa bomba z roku 1984. Dudi zabronił mi kategorycznie chwalić się tym sprzętem. To ścisła tajemnica. Najchętniej to zakleiłby na nim logo producenta. Powiem tylko tyle, że wzmacniacz wzmacnia. Wzmacnia potężnie i czysto, krystalicznie czysto. Minimalistyczny design, skromne podświetlenie, duże pokrętła i przyciski dodają szlachetności.

Czy Pioneer produkował dobre kolumny? Ponoć nie. Oprócz legendarnej serii HPM. Takie właśnie  - za namową, rzecz jasna, Dudiego - trafiły do mnie. Stare, solidne HPM-30, w stanie idealnym. Trochę duże jak do domowego użytku, ale delikatną nadwyżkę gabarytową kompensują doskonałą głębią dźwięku. Coś za coś. Już je polubiłem, sąsiedzi pewnie mniej, więc zostają.

Dudi poluje jeszcze na jakiegoś CD-ka godnego takiego "wzmaka" i kolumn. Kto wie, może penetruje teraz wyprzedaże sprzętów z piwnic willi Janukowycza albo czai się na dobra spadkowe po Whitney Houston.

Aha, kable już mamy dobrane i przetestowane. Różnice między dobrymi i nędznymi przy tej jakości sprzętu są więcej niż subtelne. Poszliśmy w lepsze. I grają genialnie. Jak to się mówi: nie spłaszczają, nie zamulają, nie zamydlają sceny i nie coś tam jeszcze.

Tak więc słuchamy sobie z sąsiadami muzyki w sobotnie popołudnie. Jest miło i rozkosznie. I wcale do szczęścia nie trzeba nam słońca. Wystarczy podgłośnić!



niedziela, 11 października 2015

Zwycięstwo i awans!

Pan Turek skończył mecz. Irlandia pokonana. Jedziemy do Francji na Euro 2016! Znając nasz narodowy odwieczny niefart, trafimy tam pewnie do grupy śmierci. Śmierci, która jak zwykle ucapi naszych a innych jakoś oszczędzi. Ale póki co się cieszmy! Na biadolenie jeszcze przyjdzie czas. Dziś pozwólmy bujać się na falach radości! Dziś dzień zwycięstwa, glorii i chwały!

Z tej okazji pozwolę sobie wrzucić kilka zdjęć z wakacji. Się delektujcie i pogłębiajcie swój stan euforyczny.


Rumunia - zwiedzanie pobieżne

Jeszcze nie szynka

Makłowicz

Uśmiech

Przestrzeń

Majestat

Zielony ludzik

TIR na promie

Postój na siku

Chlanie wińska w Melniku

One team - w drodze na Musałę

Zbocza Musały

Bułgarski downhillowiec - krejzol

Słońce pod stopami

Piechur

Gondola

Swojsko


Zamek - taki se

Uliczka wąska na dwa kapelusze

Staruszek smutny

Cmentarz wesoły

sobota, 3 października 2015

Rebusy

- Miauczy i wrzuca się do nich głosy?
- Koturny.
- Taki okej tampon i mniej niż dwa?
- Obraz
- Ogień po angielsku i z zielonego wzgórza?
- Firanka.
- Nie pod i grupa szczeniaków z jednego rodzenia?
- Namiot.
- Knajpa, target i nie on?
- Barcelona

Tysiące rebusów wypełniały im czas. Jedne odgadywane natychmiast, inne z pewnym opóźnieniem, a jeszcze inne nieodgadywane wcale. Te ostatnie wywoływały u niego straszną złość. Z czasem nauczyła się takich mu nie zadawać. Zrozumiała, że obnażanie luk w jego genialnej głowie grozi wojną, a siła fizyczna była po jego stronie. To był prawdziwy macho. Może powinien był zgasić w zarodku głupawe zabawy zanim pojawiły się u niej siniaki i guzy! Jednak rebusy go uzależniły.

- Urodzinowy i druga wyborcza?
- Tortura.
- Sikał na ciało?
- Strzał na korpus.
- Machaj łopatą! i po ściętym drzewie?
- Kopniak.
- Towarzyszka Stasia i angielski syn
- Nelson
- Dwaj bezrobotni?
- Obalenie
- Napastnik polski, nie krzywy?
- Lewy prosty
- W stajni i popularna witamina?
- Koniec.


A może było odwrotnie?

sobota, 26 września 2015

Zakupy

Sobota rano. W Kauflandzie tłum ludzi robi zakupy na weekend. Gdzieś w tym tłumie, błądząc między regałami, przeciskam się i ja  W końcu wykładam przy kasie zakupy. Najpierw kładę starannie przegródkę z napisem "następny klient" a potem: słoik czterolitrowy, dwie deski do krojenia i nóż. To wszystko. Czekam cierpliwie aż kasjerka skasuje tony żarcia klientów przede mną. Słucham miarowych piknięć skanera i mam nieodparte wrażenie, że zrobiłem dziwne zakupy. Tak, zdecydowanie nieszablonowe i oryginalne. Ba, czuję się nawet przez chwilę z tego faktu dumny. Na myśl przychodzi mi dziewczynka w czerwonym płaszczyku z Listy Schindlera. Jedyna wyspa koloru w czarno-białym morzu. 
I nagle moje poczucie zajebistej wyjątkowości szlag trafia. Jakiś podejrzany typ o dość nieprzyjemnej aparycji ustawia się za mną w kolejce i beznamiętnym ruchem na taśmę sklepową wykłada: ocet, 10 pudełek zapałek i paczkę biszkoptów. 
Przebił mnie. Próbowałem się jeszcze pocieszać, że przegrałem tylko nieznacznie. Jednak, gdy ów typ poprosił ekspedientkę o 3 reklamówki to się poddałem. Czerwony płaszczyk wyblakł do reszty.

sobota, 12 września 2015

Bieganie

Biegnę bulwarem wiślanym. Jest już grubo po zmroku. Zmarszczona tafla wody ponuro odbija światła miasta. Charakterystyczny zapach kiszonych morświnów unosi się w powietrzu. Jest nastrojowo, spokojnie i klimatycznie. A co to?! Mrużę oczy i wpatruje się z niedowierzaniem. Na środku rzeki stoi kobieta. Zbyt ciemno, by dostrzec szczegóły. Widzę jedynie zgarbioną postać podpierającą się na kiju albo wiośle. Chyba stoi na tratwie. Drażni mnie to, że widzę tak mało. Niechże, cholera, podpłynie to się jej lepiej przyjrzę. Macham ku niej porozumiewawczo i trochę zapraszająco: "kam bejbe kam". Płynie. Przybliża się. Ma bujne loki i ciemną skórę. Jest młodsza i mniej garbata niż myślałem. Okryta jest szarym, potarganym kocem. Dzieli nas już jedynie parę metrów. Wpatrujemy się w siebie z fascynacją. Oddycha szybciej niż ja. A przecież to ja jeszcze przed chwilą pędziłem z prędkością 4:30 na km.
Tratwa jest licha. Jakieś zmurszałe dechy z przytroczonymi butelkami po Muszyniance. Wszystko oblepione wodorostami, które ciągną za sobą żółtawą pianę. Surferka jak tralala. Czyżby uboższa siostra Pemeli Anderson bawiła się tutaj w Baywatch? Heh, to wychodzi na to, że jestem wątlejszym wcieleniem pana Hasselhofa.

"Uratuj mnie!" - mówi słabym głosem. Głosem, który błyskawicznie odpędza moje głupawe skojarzenia serialowe. O ku*wa, po co, żem machał? - to pierwsza moja myśl. Co robić? W głowie panika.
"Skąd przypływasz?" - pytam w końcu bardzo, ale to bardzo niepewnie.
"Z daleka. Uciekam przed krwawą rzezią, przed katem i oprawcą, przed śmiercią i zagładą. Uciekam przed wojną, która toczy się między rozumem i sercem, przed wojną, która toczy się we mnie." - odpowiada na jednym wydechu.

Nie bardzo rozumiem. Trochę chyba coś bredzi, mało konkretnie.  Nie dość, że egzotyczna istota to jeszcze o niezdrowych skłonnościach do dramatyzowania. I jak ja mam ją ratować? Jak mam być dla niej lepszym schronieniem niż solidne przęsło Mostu Dębnickiego?

Trzeba uciekać! Chcę znowu mknąć 4:30 na kilometr i myśleć tylko o bzdurach. Chcę znowu beztroski. Nim jednak zdążyłem ruszyć, nim zdążyłem sformułować postanowienie "nie machać do bab obcych", glony skutecznie poplątały me nogi. Normalna katastrofa. Zbliża się. Zaraz mnie zje.
 

sobota, 20 czerwca 2015

Agata

Dzisiaj jestem jakiś osłabiony. Niby wczoraj wzmocniłem się kebabem - w zasadzie, było to nawet już dzisiaj, bo około 3 w nocy - ale morze alkoholu jakie wcześniej wchłonąłem niweczy zalety odżywcze kebaba i wszelkich innych posiłków. Jednym słowem: kac. A wiadomo, kac to czas zatrzymania, zadumy i refleksji. Specyficzna to jednak refleksja. Nie krąży ona wokół prozaicznych tematów typu miłość czy sens życia, lecz powoli, leniwie, spiralnym ruchem próbuje dotrzeć głębiej. Stawia pytania trudniejsze. A w jądrze tej galaktycznej refleksji zawsze zasadza się ta sama zagadka: "Jak ja kurwa wróciłem do domu?"

O 11 rano pobudka, a już o 13 pierwsza próba wyjścia z łóżka. Próbie tej towarzyszy jęk egzystencji złamany jakąś dozą zachwytu. Odkrywam bowiem, że mam na sobie strój do spania. Co prawda tylko część górną, ale zawsze to coś! I spodnie wiszą na krześle, a nie leżą na podłodze. Cmokam z zachwytu nad sobą. Półnagi sunę do lodówki, odgryzam kawałek chorizo i wracam je przeżuwać pod kołdrę. Żuję gapiąc się w sufit i nagle przypominam sobie Agatę - rekonstrukcja zdarzeń w toku! Z kebabem przewędrowałem jeden przystanek, potem kolejne dwa podjechałem autobusem nocnym (zapewne na gapę) i potem drepcząc do domu spotkałem Agatę. Stało dziewczę po drugiej stronie ulicy ze spuszczoną głową. Już ją minąłem, przeszedłem nawet ze sto metrów dalej i wtedy jakiś głos wewnętrzny kazał mi wrócić. Wróciłem i zionąc kuchnią pseudo arabską zapytałem czy wszystko w porządku. Odpowiedzi jednak nie pamiętam. Pamiętam, że dziewczę przytuliłem i zacząłem odprowadzać do domu. Zasłuchałem się w jej historię, z której również nic nie pamiętam. Była chyba o jej chłopaku. Słuchając jej odpłynąłem. Ocknąłem się dopiero pod kościołem Św. Jadwigi. "Oho, to my już pod kościołem! To ja już chyba będę wracał" - rzekłem. Rozsądek najwyraźniej przegonił podrygi empatii. Przytuliliśmy się na pożegnanie i jąłem wracać. Jeszcze z oddali krzyknąłem: "Jak masz na imię?". "Agata" - odkrzyknęła. "Jajanek" - pomachałem, uśmiechnąłem się serdecznie i chwilę potem zgiąłem się za krzakiem i puściłem pawia.

No dobra, pawia nie puściłem, Tak tylko chciałem udramatyzować i podkoloryzować rozstanie z Agatą. W każdym razie dobrze, że ją spotkałem. To chyba była fajna dziewczyna. Choć całkowitej pewności nie mam. Zresztą podobnie sprawa ma się z kebabem.
 
Moja wątroba pracuje na pełnych obrotach i zabiera energię innym organom, mózgowi zwłaszcza. Chorizo przeżułem już całe, zaraz upiekę łososia. W kieszeniach spodni odnajduję portfel i telefon. Uff, nic nie zgubiłem. Znajduję jeszcze bilet, zakupiony w autobusie o 3:13, nieskasowany. Ciekawe czy zapomniałem skasować czy też nadziewanie automatu bilonem wypełniło mi całą podróż i na skasowanie zwyczajnie brakło czasu. Tego się już nie dowiem. Pamiętam tylko Agatę i trochę mniej ostro kebaba.

Pamiętnik

Nic w przyrodzie nie ginie... poza mną. Ja czuję, że ta francowata przyroda mnie zżera. Wysysa nikczemnie ze mnie życie i podlewa nim jakieś pierdolone chwasty! Bez sensu to wszystko. Na domiar złego, te chwasty wyrastają spod kostki brukowej i burzą estetykę przybiedronkowego parkingu. Normalnie szarpie mną jak o tym wszystkim myślę! Zabrać mi, żeby dać chwastom, które pan Rysiu zgładzi wkrótce roundapem. Matka Natura ma w głowie siano miast mózgu!

Za oknem burza, w głowie kac. Idealny moment na pisanie. Herbata paruje w kubku z jaszczurkami. Ściślej, to paruje nad kubkiem i bez jaszczurek, ale to nieistotne. Istotne jest to, że od trzech miesięcy prowadzę pamiętnik. Zapisuję w nim fakty i postanowienia. Miałem zapisywać myśli, ale na razie takowe mi się nie przytrafiły. Może przyjdą zimą jak zasolą parkingi i życie przestanie ze mnie wyciekać. 

Brednie, brednie, brednie. Całe życie brednie... a chwasty sobie rosną.

niedziela, 3 maja 2015

Znowu Italia












Łatwo się zachłysnąć pięknem Toskanii. A jak się człowiek zachłyśnie zbyt mocno, to potem kończy z burym pawiem obok legowiska. Cóż zrobić, los wrażliwego estety nie należy do łatwych.

Znowu byliśmy we Włoszech, znowu w siedem osób, znowu wypożyczyliśmy dwie fury, znowu spaliśmy w podwójnych łóżkach, znowu w konfiguracjach nieoptymalnych, uniemożliwiających walkę z niżem demograficznym i znowu oddaliśmy się błogiemu lenistwu południa.

W składzie osobowym doszło do jednej zmiany. Nie było tym razem Logosa, Był z nami natomiast Bąbel. Bąbel jest myślicielem, filozofem, miłośnikiem Dostojewskiego, brydża i piwa - kolejność chyba odwrotna i jakiś głos wewnętrzny podpowiada mi, że myśliciela należałoby wykreślić. W każdym razie Bąbel jest extra! Bąbel jest po trzykroć extra i jeszcze large!


Wobec wspomnianej zmiany personalno-objętościowej, w trosce o zdrowe proporcje, jezioro zastąpiliśmy morzem. Byliśmy w Regina del Mare, 20 km od Pizy. Nazwy hotelu nie pamiętam. Pamiętam jedynie fryzurę recepcjonisty - taki wczesny Wodecki zmieszany z makaronem świderki. Hotel był ogromny i byliśmy niemal jedynymi gośćmi. Był to hotel parterowy, rozrzucony na dość dużym areale nad samym morzem. Przygniatający romantyzm lokalizacji zwalczaliśmy wódą, wińskiem i piwskiem. Chyba z niezłym skutkiem.

W rzadkich chwilach trzeźwości zwiedzaliśmy okolice. Piza to miasto niezwykłe. Turystom giną tu swetry, które potem trafiają do hipermarketów. Z pobieżnej obserwacji można także wywnioskować, że 80% mieszkańców Pizy trudni się sprzedażą suwenirów tudzież patyków (wysięgników) do robienia selfików. Pozostałe 20% wlepia mandaty za złe parkowanie. Do tego wieża jest krzywa. Ponoć inżynier polskiego pochodzenia opracował metodę zapobiegania dalszemu jej przekrzywianiu. Metoda polegała na wpompowaniu hektolitrów betonu pod fundamenty. Jeśli jest to prawdziwie polska myśl techniczna oznacza to, że nad powierzchnią gruntu widzimy jedynie 10% całości.

Jakże się Wojtuś ucieszył gdy między butelkami wina sunącymi na taśmie w stronę kasy odnalazł swój sweter. Gwoli ścisłości to odnalazła go pani kasjerka wygrzebując go z podwójnego foliowego pokrowca. Nie znalazłszy kodu kreskowego uniosła buraczkową szmatkę do góry, spojrzała na Wojtka i zapytała "Che cosa?". Uważnie obserwowaliśmy tłumioną zakłopotaniem eksplozję radości i pełne przejęcia słowa "To... to jest moje! znaczy... this is mine". Nasz dzielny kamrat odnalazł swój - hmm, rzec można na tamtą chwilę - twarzowy ciuszek. A zatem okazja do wieczornej balangi wyśmienita!

Następnego dnia zwiedzaliśmy już Cinque Terre. Pięć malowniczych nadmorskich miejscowości stanowi jakąś magiczną krainę bajkowego piękna. I w tej bajce znajdujemy się nagle my! Prawdziwy szok i niedowierzanie. Jak siedem krasnoludków maszerowaliśmy wąskimi uliczkami między kolorowymi domkami spiętrzonymi na skałach. No dobra, jak sześć krasnoludków i piankowy potwór, nie mniej jednak było oszałamiająco. Jak te wszystkie piękne obrazy utrwalić? Jak na stałe przelać je z oczu do serca? Odpowiedź mogła być tylko jedna: Cinque birre!
Między miejscowościami można przemieszczać się koleją, statkami i są też wiodące przez skalne wzgórza szlaki piesze. My niezupełnie przypadkowo skorzystaliśmy z wszystkich opcji. Pociąg większość czasu jedzie tunelami więc nuda. Na statku zdecydowanie lepiej. A szlak pieszy to istny hardcore, prawdziwa golgota, 200 metrów (w pionie) pod górę skalnymi schodkami i tyleż samo w dół. Oj zrosiło plecki krasnoludkom! Ale było warto! Na dole strzeliliśmy upragnione piwo Moretti. Finalnie wróciliśmy pociągiem do La Spezia i potem długim spacerem przez miasto do naszych czarnych fur - tym razem zaparkowanych na obrzeżach, poza rewirem parkingowych.
Był to bardzo intensywny dzień i chyba dzięki tej intensywności wszystkie chwile zatrzymania były jeszcze bardziej niesamowite.

Ostatni wieczór i ostatni dzień upłynął już nam na heroicznej walce z nadwyżkami alkoholu. Czego się nie udało obalić wieczorem staraliśmy się wytrąbić rano. I tak na śniadanie było wino z kabanosem, a na lunch piwo przy basenie. Wszystkiemu nie daliśmy rady i na odchodne flachę wódy dostał Wodecki. Niech ma! Za Pszczółkę Maję. I jakby zapewne dośpiewał Hozier: Amen, amen, amen.

Cinque Terre

"No co, woda najczęściej..."

"...ziemia woda coś takiego..." 

 "...halucynacja, hemoglobina..."

 "...dwutlenek węgla.."

"...taka sytuacja"

Fura numer 1 

Fura numer 2

Nasza golgota

Pisa by Gosia

by Grabson

...and by me


poniedziałek, 30 marca 2015

Infekcja

Wyławiam z dna garnka kolejny dorodny kawałek kurczaka. Nakładam na talerz. Jem. Popijam zupą. Następna porcja za osiem godzin.
Ot, taki mój sposób na antybiotyk bez recepty.
Pieprzę trochę, ale jutro już idę do lekarza. Nie chcę być gruby!


sobota, 21 marca 2015

Wiosna

Tyle myśli mam w głowie po przebudzeniu.
Czy śledzie sypiają w satynowej pościeli? Czy kret rano chowa głowę pod kołdrę? Czy jeż byłby w stanie zrobić mostek?...
Z tymi wszystkim znakami zapytania ruszam do pracy. Znowu na kilkanaście godzin. Tyram, tyram i tyram. Wieczorem wracam z mózgiem wywleczonym na lewą stronę. Kładę się spać a rano prześladują mnie te same myśli, które wlokę ze sobą do pracy. Pieprzony śledź, kret i jeż!
Coś się musiało zapętlić. Wierzę, że wiosenne słońce wyszarpie mnie z tej szajby i z tego transu.


niedziela, 18 stycznia 2015

Postrzał - część druga

Drzwi do pokoju rewolwerowca były otwarte. Ordynator przeładował klamkę i wszedł do środka. Ściany spływały krwią. Dwa trupy sanitariuszy leżały zaraz przy wejściu. Pacjent uciekł. Ordynator przyglądał się uważnie. Odnotował rozbite szkło i otwór w oknie dachowym. Zaklął szpetnie i zbiegł na dół. Przy wyjściu z budynku zastał portiera skulonego za automatem z wodą Eden. Od czasu do czasu się wychylał i nogą od krzesła ostrzeliwał dziedziniec. W dali znikała półnaga postać.

Trzydzieści minut później ta sama postać była już na ulicy Błon Pławnych 13 i naciskała przycisk domofonu z numerem 4. Nikt nie odpowiadał. Rewolwerowiec zniecierpliwiony wspiął się na palce i przez szybkę w górnej części drzwi próbował zajrzeć do środka kamiennicy. Wyciągał język na brodę licząc, że ten zabieg uczyni go wyższym. Im wyżej się wspinał tym bardziej komeżka odsłaniała nagi zad.

Po przeciwnej stronie ulicy, w budynku na pierwszym piętrze starszy jegomość instalował strzykawkę w rurze od odkurzacza. Parę sekund później bezszelestnie uchylił okno, zmrużył oko, nabrał powietrza jak puzonista przed solówką i wypalił prosto w rozciągniętego na drzwiach rewolwerowca. Strzykawka sprężyście wbiła się w prawy pośladek ofiary, Nie dłużej niż trzy sekundy później postać raniona strzykawką osunęła się na wycieraczkę; na szyi strzelca zaś wisiała rozentuzjazmowana Penelopa i całowała go po głowie gdzie popadnie. W końcu powiedziała: "Tatuniu uwielbiam patrzeć jak strzelasz."

***

Studenci psychiatrii wiedzą, że jest to historia jakich wiele. Typowe ćwiczenie na rozpoznanie dewiacji i zaburzeń. Można się zmierzyć z problemem i spróbować przypisać każdej postaci jednostkę chorobową. Studenci piątego roku radzą z tym sobie bez trudu. Potrafią nawet rozpoznać zaburzenie Pauli i samego autora.

***

Nikomu nie życzę postrzału. Każdy ruch głową to istna tortura. Po trzech dniach powoli na szczęście już puszcza. Jest nadzieja, że kolejne posty nie będą ociekać cierpieniem.



sobota, 17 stycznia 2015

Postrzał - część pierwsza

Piękna Penelopa leżała na brzuchu.  Zupełnie nie dbała o to, że czarna, smolista papa trwale wgryza się w jej kremowy szlafrok. Dyskretnie, przez dachowe okno zaglądała w głąb celi. On tam był. Groźny rewolwerowiec został zamknięty w pokoju bez klamek. Chodził tam i z powrotem, ubrany jedynie w przykrótką komeżkę. Jeszcze wczoraj obawiali się go wszyscy, dzisiaj był "pacjentem" na oddziale zamkniętym Specjalistycznego Szpitala Psychiatrycznego w Gąskach.

Nikt nie wiedział jak został schwytany, rozbrojony i osadzony. Ponoć trafiony został zastrzykiem przez snajpera służb weterynaryjnych. Tezę tę potwierdzała czerwona kropa na lewym pośladku otoczona pokaźnym fioletowym krwiakiem. To właśnie w to miejsce czujnie wpatrywała się teraz Penelopa.

Z kieszeni szlafroka wyjęła klej, dużego obwarzanka i małą, chromowaną klamkę zakupioną w Leroy Merlin. Obwarzanka przykleiła płasko do szyby, a klamkę włożyła do jego środka. Do klamki dołączyła małą karteczkę z wiadomością: "ul. Błon Pławnych 13/4 Gąski. Kocham. Czekam. P." Popatrzyła jeszcze raz przez okno w dół i rozklejona cichutko zaśpiewała własny, ciut perwersyjny cover szlagieru Pauli Ignasiak:

Znalazłam Ciebie gdzieś na końcu świata
I wszystko już wiem
Szukałam całe dnie, miesiące, lata
I odnalazłam Cię

Ja wiem, że jesteś z tych
Co zapalają auta swe na pych
Chcę rzęchem i gruchotem być przy Tobie
Do końca swoich dni






Dnia następnego Penelopa rozmawiała w gabinecie z ordynatorem. Wysłuchiwała najnowszych zaleceń i zmian w protokole leczenia kalkulatywnej psychopatii dyssocjalnej. Myśli jej uciekały. Nim jednak zdążyła pomyśleć, czy ostrodziobe sroki wystukały już w dachowym oknie przerębel, do gabinetu wpadła pielęgniarka wrzeszcząc: Strzelanina na bloku zamkniętym! Ordynator zarzucił kitel, wyrwał dwie czarne klamki okienne i wybiegł na korytarz. Penelopa podwinęła kciuki i zacisnęła swe małe piąstki. Drżała z podniecenia.
c.d.n.