poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Pozorowany kryzys

Jestem jaka jestem. Tak myślę. Mój psychoterapeuta jest jednak innego zdania. Twierdzi, że nie jestem - znaczy nie twierdzi, że jestem inna niż jestem, twierdzi, że w ogóle nie jestem. Czyli, że mnie nie ma. Muszę go chyba zmienić. No bo przecież jestem. Ale zmieniałam już trzy razy i zawsze to samo.
Widzę to, co widzę. Okulista jest spoko. Nie kwestionuje mojego punktu widzenia. Jutro pełna obaw wybieram się do ginekologa. Zresztą, może niepotrzebnie się boję. W końcu będzie to, co ma być. A jak będzie inaczej to przecież opowiem o tym psychoterapeucie i jakoś mnie z tego wyciągnie. Czuję się taka nijaka i zagubiona. Nic mi już chyba nie pomoże. Kiedyś pomagało przycięcie końcówek i balejaż, ale to już od jakiegoś czasu nie działa. Dupa! Ryśkowi i tak się już nie podobam. Znaczy nie mówi tego wprost, ale krzywi się jak zakładam leginsy. Może to dobrze, że wcale nie jestem.* 

Zastanawiam się czy nie zmienić konwencji bloga - czy nie porzucić w czarci róg formy felietonu na rzecz luźnych wyznań. Wybrałbym sobie płeć, wiek, zaburzenie psychiczne i dzieliłbym się tu z Wami najszczerszymi przemyśleniami i odczuciami płynącymi prosto z serca.
A może pójść dalej. Ot mógłbym się nawet wcielić w rolę psa łańcuchowego. Blog pisany przez nieludzko traktowanego czworonoga to byłoby coś. Strumień przemyśleń skrobanych krwawym pazurem na butwiejących dechach psiej budy. Stałbym się bohaterem i głosem upodlonych mieszańców.

Naprawdę mam takie myśli. I co gorsza, czuję, że w roli psa mógłbym brzmieć autentycznie.

Chyba przechodzę chwilowy kryzys. Kryzys zawsze przychodzi po euforycznym początku. Pojawiają się rozpaczliwe próby zmiany. Odszukania przestrzeni, w której można poruszać się zupełnie bezwysiłkowo. Na razie jestem jak mucha w budyniu. Szukam najkrótszej drogi do brzegu talerza a potem pomyślę jak rozprostować skrzydła. Silę się na myślenie. I jednak mucha i budyń to kiepska alegoria. Przecież nic się nie klei i nie marzy mi się lot w stronę szaletu. Dość.

* cytat pochodzi ze spalonego pamiętnika przyrodniej siostry Marilyn Monroe
 

 

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

I po świętach!

Najbardziej znana Polka we Włoszech, Kasia Smutniak, rok temu zagrała rozerotyzowaną Sarę w serialu "In Treatment". Jak wyznaje, gdy zobaczyła pierwszy odcinek, myślała, że umrze ze wstydu. "Prosiłam rodzinę i przyjaciół, żeby nie oglądali..."
ojoj

Powyższą treść okraszoną zdjęciem ładnej buzi ujrzałem ostatnio w lewym górnym rogu onetu. Od dawna zastanawiałem się jak to jest być aktorką filmów ze "śmiałymi" scenami i udawać na przykład przed babcią słodką, niewinną wnusię. Trudne to chyba. Nie mniej jednak uznałem, że temat mnie nie dotyczy i powstrzymałem się przed kliknięciem.

Aż tu nagle, przy okazji świąt w rodzinnej atmosferze, temat schodzi na Koci Wentyl. Rodzina wytropiła moją działalność. Warchlak pisze bloga. Reputacja i dobre imię rodziny zagrożone! On dla poklasku jest gotów zrobić wszystko! Katastrofa i koniec świata!

O dziwo, takiej reakcji nie było. O dziwo - bo ja będąc na ich miejscu, bym chyba tak reagował, a przynajmniej mocno bym drżał.

Siostra okazało się, że czyta od czasu do czasu i nawet paru osobom bloga poleciła. Thanks Sis!

Mama tymczasem czytuje rzadziej, ale wspiera mnie od strony hackerskiej. Otóż na stronie "toplisty blogów" oceniła już trzykrotnie Koci Wentyl na gwiazdek pięć - mimo, że z jednego IP można zrobić to tylko raz. Twierdzi też, że na pewno da się to obejść. Poza tym odkryła, że ma dynamicznie przydzielane IP, więc jak tylko się zmieni, dostanę piąteczkę. Brawo.

Tata pokusił się o konstruktywną krytykę. Zdania są ponoć za długie. Niechronologicznie jest jakoś. Tryskam nazbyt licznymi dygresjami, którymi zamęczam i inne tam takie. Mimo wszystko docenił i pochwalił. Zasugerował też, że zdecydowanie powinienem się dalej rozwijać pod fachowym okiem pani filolog (najlepiej o kształtach wiolonczeli - za dygresję przepraszam, ale tym razem jest ona istotna).

A mówią, że z rodziną się dobrze tylko na zdjęciu wychodzi. Bzdura.

Sprawdziłem też szybko, czy wspomniana na wstępie Kasia Smutniak ma jakiś tytuł nauk humanistycznych. Na wikipedii nic o tym nie piszą. A szkoda, bo figurę ma dobrą i czuję, że tyle nas łączy...


piątek, 18 kwietnia 2014

Italia - część 2

Imprezy wieczorne, poza tą inauguracyjną z miotłą w tle, wszystkie mi się zlewają. Zlewają się potokiem win, drinków, piwa a także oliwy wrednymi kroplami kapiącej z zakąsek, bezszelestnie atakującej ubrania i buty. Kroplami dotkliwie karcącymi za frywolność postawy, za zbyt płytki, nie dość hołdowniczy pokłon nad wykwintnym stołem. Lewa nogawka mych spodni chłostę oliwą upodobała sobie szczególnie, jakby chciała się zjednoczyć w ten męczeński sposób z koturnowatymi trampkami Bogini Brawury. No bo przecież nie mogło chodzić o jedność z gaciami współspacza!
Konsumpcja kanapek tramezzini wymaga naprawdę wielkiej uwagi, uczy pokory, uczy godzenia w sobie bezkresnej fascynacji z nieustanną ostrożnością. Czyli całkiem to dobre tylko można się nieźle ufajdać.

"Tre parti di prosecco, due parti di aperol e un spruzzo di acqua gasata" 
to więcej niż receptura, to słowa magicznego zaklęcia wypowiadane podczas napełniania szklanic. A może to były puchary, wszak kelnerem się bynajmniej nie czułem - czułem się: czarodziejem! Efekt końcowy to spritz, orzeźwiający napój, w którego krystalicznym, pomarańczowym kolorze można się zatracić. Napój, który uderza do głowy zupełnie niewinnie, delikatnie, zmysłowo i ulecza ropiejące rany zadane przez podstępną ekstra dziewicę z pierwszego tłoczenia. Biesiady zdawały się być krótkie, całkiem błyskawiczne, raptem kilka mignięć latarki w smartfonie i już rozsądek wyganiał do łóżek, wrzeszcząc głuchym szeptem: "już czwarta!"

"Czy zarzucałem nogę?" lękliwie wypowiadanymi słowami witałem współspacza nim jeszcze otworzyłem oczy. Odpowiedź przecząca budziła mnie do życia i wprawiała w euforyczny nastrój. Trzy wspólne noce i trzy chwile ulgi. Półbelg, mimo przeraźliwego sknerstwa musiał mieć coś w sobie z świętego Piotra ("Zanim kogut zapieje, trzy razy się Mnie wyprzesz"). W każdym bądź razie, bezwład polibacyjny w pewnych sytuacjach plusy ma nieocenione.

Dni spędzaliśmy zwiedzając urokliwe miejscowości prawie nadmorskie. Uzurpuję sobie prawo do tego nieprecyzyjnego określenia, głównie za sprawą jebutnych rozmiarów akwenu, ale też i dlatego, że "nadjeziorne" brzmi głupio i kojarzy mi się jakoś z bździągwą. Tak więc zwiedzaliśmy - powiedzmy - nadbrzeżne mieściny i byliśmy oczarowani. Wszystko takie zadbane, budynki, domy, kamienice w pastelowych kolorach, zabytki świetnie utrzymane, wszędzie dużo zieleni, czasem trochę monumentalnie, ale przede wszystkim rześko, kolorowo, świeżo i czysto. Dodatkowo wczesną wiosną liczne kwietniki wręcz hipnotycznie czarują feerią barw. Ogromna dbałość o estetykę sprawia, że oczy pieją z zachwytu. I mimo, że wszystko jest takie niemal pocztówkowo piękne to, w przeciwieństwie do austriackich wzorców, nie jest sterylne. I ten brak sterylności sprawia, że człowiek czuje się tam naprawdę swobodnie. Nic nie przytłacza, wszystko zachwyca.

Bujaliśmy się leniwie wąskimi uliczkami jak stado deutsche-emerytów niby to zwiedzając, niby spacerując, niby podskakując a może szurając. Jedynie wypatrywanie pocztówki dla wielkiego (dosłownie) nieobecnego wyprawy, czyli pana Bąbla, nie było na niby. Jedni optowali za widokówką w rozmiarze xxl argumentując, że taka do Bąbla pasuje. Inni mówili, że mała jest lepsza, bo cóż na odwrocie tej wielkiej można by napisać. No i taka duża, to pewnie majątek na znaczki pochłonie - w jednej z głów taka myśl zrodzić się mogła. Chcieliśmy wybrać arcypiękną, chwytliwą, cudowną lecz wkrótce głosy przytaczające historie eksplozji serc z nazbyt wielkiej zazdrości sprawiły, że w trosce o bąbelkową pompę ssąco-tłoczącą  wypatrywaliśmy turpistycznych ujęć okolic. I tak snuliśmy się niespiesznie, rozpełzaliśmy się tu i ówdzie, po chwili znów natrafiając na siebie, by móc wspólnie zawinąć do jakiejś knajpki, trattorii albo pizzerii. A doskonałość potraw i jakość obsługi wyzwalała spontaniczną szczodrość nawet u Półbelga. Szastał bilonem z nieznanym nam wcześniej rozmachem, łatając arytmetycznie niewytłumaczalne manko powstałe podczas ściepy. Tryskał eurocentami jak świnka rozbita o ścianę, a mi się to jego nowe, knurze oblicze bardzo podobało.

Z miejscowości Malcesine  kolejka gondolowa dwuetapowo, bo z przesiadką, wywozi turystów na górę Monte Baldo. My wyjechaliśmy jednoetapowo, czyli do połowy i tam nasza owczarnia udała się pod kościółek świętego Michała. Kościółek był zamknięty, ale wszystko na około było scenerią godną najbardziej uroczystego, koncelebrowanego nabożeństwa. Do tego ciut niżej, na łące wyciętej w zboczu niczym ogromny taras pasło się mnóstwo niewinnych, kremowych owieczek, owieczek osieroconych, owieczek bez pasterza. Rzut oka na to biedne stado wyzwolił we mnie moc uczuć nieznanych. Słońce jakby drobnym manewrem twistowym wycelowało we mnie najjaśniejszy promień. Odruchowo rozłożyłem ręce i dokonała się w mej głowie autokonsekracja. Dwie sekundy później, stałem już nad stadem i głosiłem orędzie, orędzie przepełnione miłością do świata.
"Mie belle! Sono vostro padre da un paese lontano! Arrivate qui! Mangiate erba verde!" (Piękności wy moje, jam jest wam pasterzem z dalekiego kraju, chodźcie tutaj do mnie i trawą zieloną się karmcie!)

I szły one do mnie i trawę skubały, pobekując sobie na znak zrozumienia. I przenigdy wcześniej z taką atencją nie byłem słuchany! I była jakaś w tym wszystkim błogość i sielanka, kojącym strumieniem szlifująca serca. I nasza owczarnia legnęła na trawie obserwując leniwie jak sześć tarasów niżej, na tafli jeziora żaglówki karmiły swe dzioby źdźbłami wody... a może bździągwami.

Siedem różnych osób zdumiewająco pogodzonych pragnieniem beztroski i pełnego luzu, pragnieniem odprężenia, pragnieniem swobody i nic niemuszenia. Jakaś zbiorowa hipnoza, brak nerwowości, niewymuszony kompromis, bajeczna harmonia, półsen kołysany magią otoczenia. I chyba nie potrafię wyrazić koślawą poetycką nutą jak było naprawdę, bo było epicko. Ekipo, dziękuję!

środa, 16 kwietnia 2014

Italia - część 1

Kłaki, Kłaki, Kłaki (Italia, Italia, Italia) - tam byliśmy. Grupa zlęknionych nieustraszonych, zwyczajnych niezwyczajnych postanowiła wyrwać fragment z włoskiego buta i uczynić z niego estradę dla ekscesów turystyczno-alkoholowych!
Udało się! 

W ogóle, to zwierzę się Wam, że pierwszy raz mam w sobie lęk przed pisaniem. Drżą mi ręce przed treścią nową. Blog podróżniczy jawi mi się jako nie lada wyzwanie. A może to zwykła poalkoholowa delirka? Nie trwońmy jednak energii na wątpliwości. Jakoś podołam. Do dzieła! Andiamo! 

W telegraficznym skrócie wyglądało to tak: W czwartek wieczór przylot Ryanair'em do Bergamo. Wypożyczenia dwóch aut klasy low-cost. Podróż na kwaterę do miasteczka Sirmione (cypel na południu jeziora Garda). Piątek upłynął na zwiedzaniu pięknego Sirmione.  Wieczorem dołączył do nas kolega z Brukseli (jeszcze Polak). Biesiada powitalna na kwaterze z nieudaną próbą wyciągnięcia od Półbelga eurofunduszy na przyszłe balangi. W sobotę zwiedziliśmy Weronę i powzdychaliśmy pod balkonem Julii. Nikt serenad już tam nie nuci. Potem wizyta w małej winnicy, połączona z degustacją noszącą znamiona pijaństwa. Powrót na kwaterę do Sirmione i pijaństwo już bez żadnych znamion. W niedzielę zrobiliśmy sobie Giro di Garda odwiedzając mnóstwo (chyba cztery) malowniczych miejscowości. Wyjechaliśmy nawet kolejką na jakąś przyjeziorną górę i powzdychaliśmy tam nad pięknem świata przy akompaniamencie beczących owieczek. Wieczorem wiadomo: wino, bagiety i chlew! W poniedziałek wróciliśmy do Bergamo. Półbelg-półczłowiek wpakował się we wczesno popołudniowy samolot, by wrócić do jądra UE, a reszta grupy w pośpiechu pozachwycała się jeszcze klimatem starówki Bergamo, a o 16 z minutami frunęła już ku ojczyźnie. Koniec.
I jak? Ładnie? Wiem, co myślicie. Rzetelnie i kronikarsko, ale jakoś do dupy, mało emocjonująco, jakby ciurkiem wylany spis treści.

Od nadmiaru suchych faktów zwiędnąć może nawet najbardziej skaktusowaciały czytelnik. Toteż w dalszej części będzie już poetycko, lirycznie, z przesytem orzeźwiających westchnień, mokrych cmoknięć, wilgotnych zachwytów. Jakoś inaczej, może niechronologicznie, ale bardziej chyba prawdziwie, porywczo i po mojemu!

Jeszcze krótko naświetlę postacie tego desantu na cholewkę Kozaka i już zanurzamy się w lekturze właściwej.
Siedem osób:
1) 3 dziouchy: 2 Boginie Ładu i Harmonii plus 1 Bogini Brawury
2) Logos - mitologiczny wulkan wiedzy bezużytecznej, czynny
3) Abstynent na dyspensie
4) Wspomniany Brukselczyk (kutwa), mój współspacz
5) No i ja, chyba negatyw wampira, za dnia szajba, w nocy - ku uciesze tego wyżej - spokój.

Ogólnie, zbiór silnych indywiduów połączonych pragnieniem oderwania się od bieżącej monotonii, chęcią wypuszczenia zielonych pędów z zdrewniałego pnia codzienności! Pogodę ku temu mieliśmy fantastyczną.

Włosi są dziwni. Aby o 3 nad ranem zaburzać nam inauguracyjną imprezę waleniem miotłą w ścianę? I to tylko dlatego, że na chwilę temperatura rozmowy podskoczyła z 15 do góra 21 stopni? Niech no nas tylko Bogini Brawury zabierze do winnicy, do swego przyjaciela Vincenzo, to sobie tę krzywdę odbijemy z nawiązką.

Dwa dni później dwa lowcostowe konie trojańskie (punto i polo - pojemność 2400, zsumowana) nawigowane przez zlęknioną-nieustraszoną Boginię Brawury cumowały w zagrodzie Vincenzo. Już wtedy wiedziałem, że imię gospodarza to jakaś igraszka losu. Nosić imię znaczące zwycięzca wobec nieuchronnego natarcia siedmiu nienasyconych, żądnych trunku gości jest nieco zabawne. Przyczajeni przed szturmem toczyliśmy śmiałe wizje wytaczania beczek, opróżniania butelek, ba, nawet budowy transalpejskiego rurociągu. Już słyszałem stukot pomp tłoczących wino do mojego ojczystego kranu, stukot całkiem zbliżony do tego, z jakim główny winowajca kołatał miotłą w ścianę.

Mały domek, chyba pomarańczowy, z niewielkim parkingiem wysypanym jako tako białymi kamyczkami zupełnie nie przypominał twierdzy. Jednak na sąsiedniej polanie, za płotem, którego nie było, stado potężnych, srebrnych kadzi błyszczało jak gotowy do boju batalion pancerny. Każda kadź mieściła 4000 hektolitrów wina, a batalion liczył kilkadziesiąt zbiorników. Szybki rachunek wykazał, że ilości wina mierzone w mega tonach wystarczą by nas wszystkich utopić wraz z całą mieściną. Strategię walki zmienić trza było. Z mściwych rycerzy w mgnieniu oka przeformowaliśmy się w szyk poczciwych gości i godzinę ataku odwlekliśmy w bliżej nieokreśloną przyszłość. Potem degustowaliśmy wytrawne białe frizzante w plenerze, wśród chirurgicznie przyciętych winorośli i wśród cytrynowych drzewek. Wino przepyszne! Cud, miód, malina! I sceneria niesamowita! A między nami hasała radośnie 15-sto miesięczna, urocza Adele, córa Vincenzo. Jedyna moja rozmówczyni, która z szeroko otwartymi oczami słuchała mojej łamanej italianiszczyzny i nie pytała: "do you speak English?"



Chwilę później siedzieliśmy już przy suto zastawionym stole i piliśmy inne gatunki rodzinnej produkcji i - co niewiarygodne - kolejne butelki przewyższały wybornością i szlachetnością opróżnione już poprzedniczki. Gdyby nie wrodzona nieśmiałość to bym śpiewał z przepony: "Hej dzieci jeśli chcecie zobaczyć smerfów las", wszak szczepem wiodącym był szczep Garganega!. Risotto, półmisek grillowanych mięs, polenta i mnóstwo przypraw - we Włoszech je się by ucztować, a kuchnia zapewne jest miejscem świętym. Były też sery! Z 6, 7 a może 8 gatunków. A każdy z nich był serem wytwornym, z historią, z historią dojrzewania opiewającą na lat kilka lub kilkanaście. Im dłużej słuchałem sekretnych receptur tym bardziej czułem, że usta me niegodne tych rarytasów. Jadłem jednak i popijałem. Popijałem i jadłem. Zachwycałem się i wzdychałem. Wzdychałem i popijałem. Na koniec okazało się, że kadzie za płotem, którego nie było, nie należą do Vincenzo, lecz do potentata win włoskich, do mocarstwa Zonin. Lecz wszystko to już ważne nie było. Nikt nie pamiętał o ataku, nikt nie pamiętał o vendetcie, nikt nie pamiętał o stukaniu miotły, nikt nie pamiętał ile razy się wszystkim zachwycił. I tylko dwójka świętych, niepijących kierowców (santi autisti) odwiozła nas cało do domu, galopując autostradą A4.

Czas, by przetrzeźwieć, by złapać oddech... część druga już wkrótce.
  


środa, 9 kwietnia 2014

Zamachstrofa niesmoleńska

Fajny tytuł, prawda? Można zachwycić się, westchnąć lub zapiać doniośle - także wszelkie brawurowe reakcje mimiczne są jak najbardziej na miejscu. Proszę nie podtrzymywać brody, niech sobie zjeżdża w dół, niech pociągnie za sobą policzki i dolne powieki, jedynie uniesionymi niezdarnie brwiami starajmy się ten opad facjaty skontrować.
Proszę się cieszyć chwilą, odrzucić kajdany powściągliwości, proszę rechotać jak żaba zielona na zielonym liściu płynąca po mętnym stawie, bo w dalszej części lektury, jak w życiu, może się wszystko skiełbasić, liść może zatonąć wraz z żabą i może nam nie być do śmiechu.

Kwietniowy dzień oddzielający pierwszą dekadę miesiąca od drugiej, czyli chyba dziesiąty, wrył się nam wszystkim w głowach jako rocznica zamachstrofy smoleńskiej, a może bardziej - co smutne - jako dzień intensyfikacji sporów, które litery w słowie 'zamachstrofa' należałoby powiększyć i wytłuścić. Jak widać, żadnym pokracznie kompromisowym neologizmem skrajnych opinii pogodzić się nie da. Zostawmy to zatem.

Podejdźmy do tej daty zupełnie świeżo, inaczej, nieszablonowo. W tym roku wypada prawie okrągła, bo, jak dobrze liczę, sto sześćdziesiąta siódma rocznica urodzin Josepha Pulitzera - tak, tak, tego od nagrody. A w zasadzie od nagród, bo każdego roku wręczane są one aż w 21 kategoriach! A teraz uwaga! Będzie sensacyjnie! Koci Wentyl znalazł się w gronie tegorocznych nominowanych i w moim skromnym odczuciu jest murowanym faworytem w kategorii "Służba publiczna"! Ależ emocje, ależ się dzieje. Niespełna dwa miesiące twórczości misyjnej, ku pokrzepieniu pokiereszowanych serc i już takie wyróżnienie. Trochę to wszystko spada na mnie znienacka, trochę przytłacza, trochę rodzi obawy, ale z drugiej strony napełnia radością, poczuciem dumy, niebywałego spełnienia. I myśli mi już wprzód wybiegają. Pędzą jak oszalałe. Pobudzone neurony mkną niczym galopujące konie falując bałwaniasto po oceanie wyobraźni. Pędzą ku gali finałowej.

Wielka scena, tłum ludzi, czerwone dywany, wywiady, błysk fleszy... i wchodzę tam ja, ubrany stylowo w białą koszulkę, lepsiejszą (fruit of the loom) z pokaźną prasowanką z logo Kociego Wentylu. Do tego sztruksy, trampki i marynarka z dużymi kieszeniami. Jedna wypchana swojskim prowiantem, druga pusta, przygotowana na statuetkę. W przejściu zderzam się z Clooneyem, który wychodzi w popłochu połapawszy się, że pomylił gale. Upewniam się, że z wypchanej kieszeni nic nie ubyło, wszak aktorzynom ufać nie można, zwłaszcza, gdy pokusę stanowi pęto wybornie uwędzonej wiejskiej kiełbasy, ogórek kiszony i pajda polskiego, żytniego chleba. Inną żytnią pokusę skitraną mam w wewnętrznej kieszeni - już na czas nieprzygotowanej przemowy. Siadam w rzędzie trzecim, po lewej stronie. Pierwsze dwa rzędy okupowane są przez ludzi w jarmułkach, jakby wyczuwali, że wkrótce czubki ich głów zmrożą słowa leniwie kapiące z naszprycowanych botoxem ust długonogiej konferansjerki: "and the main prize goes to the... Koczi Łentil".

Ich profetyczne obawy zaiste się ziszczają. Podrywam się jak polski orzeł z Wisły i frunę przez salę ku scenie. Ściskam długonogą piękność, czule namaszczając jej plecy łojem i aromatem flagowego produktu polskiego wędliniarstwa. Z lubością i zachłannie wyrywam statuetkę, którą w triumfalnym geście prezentuję światu i obecnym na sali prorokom. Ależ krew we mnie buzuje. Scena jest moja. Podchodzę do smukłej ambony, uciszam audytorium i duszkiem wypijam połowę zawartości wewnętrznej kieszeni. Szmer przelatuje publikę. Nie potrafię odgadnąć, czy jest to szmer zgorszenia jawnym spożyciem, czy raczej szmer podziwu dla przywiązania do ojczystych tradycji. Nieważne. Zaczynam przemowę:

"Dear Bracia i Siotry. Umiłowani w duchu rodacy, Mamo i Tato, i wszyscy who it may concern,
This is a very special moment for us. Jest to moment triumfu miłości nad obojętnością, triumfu twórczej misji nad nietwórczą zagładą, triumfu słowa nad ciszą, triumfu kultury wyższej nad niższą, triumfu arcydzieła nad bohomazem, triumfu głosu serca nad brzmieniem strun głosowych..."

Zasycha mi w gardle. Ratuję się pozostałością żytniego specjału. W drugim rzędzie Di Caprio przebrany za rabina przeciera łzy szorstką chusteczką kalecząc sobie powieki. Jest dramaturgia. Panuje grobowa cisza. Kontynuuję:

"Chciałbym podziękować Wszystkim, którzy przyczynili się do tego sukcesu, Wszystkim, którzy wrzucili mnie na tory publicznej posługi, Wszystkim, którzy dopingowali mnie w chwilach zwątpienia, Wszystkim, którzy galaktycznym kocim słowem wentylują zatęchłe myśli..."

Wzruszam się. Łzy napływają mi do oczu. Beczymy wszyscy. Prawdziwa sala płaczu. Tylko Steven Seagal, pełniący dziś rolę szefa ochrony, jest niewzruszony i pozostaje czujny. Rozbieganym, dzikim - a może aikidzim - wzrokiem próbuje namierzyć źródło rozpylania lakrymatorów lub innych bojowych pobratymców cebuli. On jest prawdziwym twardzielem. Przy nim płakać można bezpiecznie. Płaczemy zatem obficie. Kłaniam się i ekumenicznie łamiącym się głosem dodaję: "...Amen".





sobota, 5 kwietnia 2014

Ułomność

Dziwny ten koleś, co siedzi na drugim końcu przystankowej ławki. Spodnie ma jakieś takie jakby za szerokie i koszulkę w kolorze chyba nadto jaskrawym. Słucha czegoś i głową tak kiwa jak wahadło w starym zegarze. Zaraz pewnie wybije swą laską okrągłą godzinę.

Niewidomi mają takie magiczne, długie laski, którymi przyłączeni są do ziemi jak tramwaj pantografem do trakcji. Bardziej suną niż chodzą i czasem między laską a chodnikiem skoczy jakaś iskra alarmując o nierówności podłoża. Zresztą na naszych krajowych torowiskach pewnie często iskrzy i biel laski wysokonapięciowymi wyładowaniami gnębiona dość szybko czernieje.
Chciałoby się tak naturalnie, normalnie, wręcz najzwyczajniej obojętnie niewidomego traktować. A jednak zawsze myśli mi odjeżdżają i wkrada się jakieś współczucie, które niewidzialną obrożą gardło lekko zaciska. I panuje podskórne napięcie, którego za cholerę zwalczyć się nie da teorią i nastawieniem. Ułomnym.  

- Jechała już może trzynastka? - nagle na przystanek wpadła zziajana staruszka i z dwójki oczekujących na tramwaj delikwentów postanowiła uciąć sobie pogawędkę z tym drugim. Może fakt posiadania laski jakoś zadecydował. A może na mej szyi dostrzegła obrożę.
- Se słuchawki w uszy wsadził i się ślepunder na amen łodciął - rzuciła luźno, czując się ignorowana, po czym szturchnęła jego wiotki pałąk swoją pękatą, solidną, ludową konstrukcją.
- Czy trzynastka jechała już, pytam? - wysylabizowała w jego stronę.
- Nie, nie jechała, będzie za 3 minuty - odpowiedział lekko zmieszany, odkorkowując uszy.
- Się pan tak nie izoluje i nie ogłupia tym buczeniem, co to muzyką teraz zowią, bo pan łogłuchnie do cna i kontaktu z panem nie będzie. I nawet mówić trza będzie brajlem do pana! I przesuń się pan, bo se na te trzy minuty przycupnę.

Usiadła między nami, na szczęście zdecydowanie bliżej tamtego. Mnie jakby w ogóle nie zauważała, a może mnie tam nie było.

- Ho, ho, ho... jaki wypachniony! - pociągała nosem jak bulterier na tropie kociej kupy, z jednej strony zapach kusi, z drugiej - przeraźliwie nozdrza wykręca - A dokąd to kawaler jedzie?
- Do dziewczyny, na obiad. - odparł ledwie słyszalnym głosem, onieśmielony kompletnie bezpośredniością seniority
- Do kogo? - powtórzyła, najwyraźniej nie dosłyszawszy odpowiedzi - Łocet pan popijał, że tak cieniutko pan skrzeczy.
- Do dziewczyny, na obiad - powtórzył pogodnie.
- Aaa, do dziewczyny. Ale do dziewczyny bez kwiatka? I tak na pstrokato ubrany? - zganiła go momentalnie - Co to się porobiło? Jakby mój Kazek do mnie w konkury tak bez kwiatka i jak paw wypindrzony przychodził to bym kijem ptaszysko pogoniła! I tyla by było! Ale on wiedział, że ma być i z kwiatami, i wyglancowany, i się prezentować dostojnie i elegancko. -  dokończyła wyraźnie rozmarzonym głosem.
- Ma pani rację. Wstąpię po drodze jeszcze po kwiaty.
- Tylko piękne jakieś, żeby panu te france placowe jakiś chabazi nie upchnęły. Kwiaty pachnieć mają i to pan łocenić może. Choć pan tak sakramencko wyfiołkowany, że guzik pan pewnie wywęszy. Ale i tak lepiej z zielskiem zwiędłym niż z niczym - machnęła ręką.

Tramwaj nadjechał. Staruszka energicznym ruchem wtuliła niewidomemu do wolnej ręki dwie siaty i wsiedli. Nim tramwajowe drzwi szczelnie się za nimi zsunęły słyszałem jeszcze jej wzburzone słowa: "patrzcie go, się panisko meleksem rozsiadło na pół tramwaju" kierowane zapewne do jakiegoś nieszczęśnika na wózku.

A ja wciąż siedziałem na przystanku i roztrząsałem w myślach czy dałbym radę wsiąść do tramwaju z zamkniętymi oczami. Jakby to było? - te kilka kroków z przystanku, skąd wiedzieć, że krok następny wypadnie jeszcze na chodniku czy już w tramwaju, jak trafić na drzwi, by nie kopnąć w tramwajową burtę. A co potem? Jak wysiąść? - liczyć chyba trzeba przystanki. A myśli te z czasem stawały się coraz bardziej mgliste, wątłe i cienkie. Mój płyn mózgowo-rdzeniowy musiał osiągnąć pH octowej marynaty. Dobrze, że są jeszcze starowinki z pH alkalicznym!

piątek, 4 kwietnia 2014

Maile, komunikatory, potwory...

Lubię dostawać maile. Nie mają one magii listów pisanych odręcznie, nie mają być może nawet szans w starciu z pocztówką, ale nie zmienia to faktu, że maile lubię. Lubię zarówno pisać i wysyłać, jak i odbierać i czytać. Przyznaję się też bez bicia, że bardzo lubię czytać te, które sam napisałem i wysłałem. Czytam je czasem po kilka razy. I o ile czytanie ich przed wysłaniem można by jeszcze tłumaczyć chęcią poprawienia błędów, chęcią dopracowania, dopieszczenia formy i treści, o tyle ich lektura po wysłaniu służy już tylko delektowaniu się swoim własnym stylem i utwierdzeniu się w przekonaniu o własnym geniuszu literackim. Zresztą nie czarujmy się, z tym blogiem jest bardzo podobnie. Każdy post pompuje moje literackie ego, które nabrzmiałe już jest i tak niebotycznie!

A tymczasem, jakby w jakiejś telepatycznej jedności ze mną trwała, maila przesyła Nikola. Nikola operuje językiem konkretnym. Nie stosuje kiczowatych porównań ani, Paj Mej uchowaj, onomatopej korpuskularno falowych. Prosty przekaz do prostego człowieka. W mailu Nikoli mowa jest o farmakologicznych możliwościach podrasowania swojego męskiego ego, tego zupełnie nieliterackiego. Podrasowanie to może złe słowo. Wszak Nikosia wspomina o aż 35-procentowym wzroście gabarytów, a to już nie tuning, to już przejście w zupełnie nowy, lepszy wymiar. Klikam "spam". Mail przepada. Chyba podświadomie odrobinę liczyłem na pikantne onomatopeje albo jakiś potrójnie rolowany paralelizm składniowy czy może na leśmianizmy z serem i bitą śmietaną. To już nie ta Nikola co kiedyś, w jej kuchni nastała era surowego mięcha.

Czytanie maili jest trochę takim osobistym spotkaniem z autorem, tyle, że bez spotkania, a czasem i bez autora. No chyba, że tak jak ja, czyta się maile własne, wtedy jest to naprawdę przeżycie kompletne. Gdzieś zasłyszałem, że tak namiętne czytanie samego siebie niechybnie musi prowadzić do obłędu. I myślę sobie, że to dobrze, niech prowadzi. Obłęd wszak jest oczywistym symptomem geniuszu!

Ale ja zupełnie nie o tym chciałem pisać. Otóż, w dobie komunikatorów wszelakich, maile straciły trochę na swojej popularności. Po maila sięgamy na ogół, gdy chcemy przekazać treść obszerniejszą niż "ou faken, ale upał, a co u ciebie ziomuś?" - czyli niezwykle rzadko. I to mnie trochę boli. Komunikatory rządzą, zbliżają nas, skracają dystans, stanowią bezpośredni most między półanalfabetami po obu stronach językowej doliny. Jak najmniejszą ilością liter i słów trzeba przekazać treść, wszak nośność wspomnianego mostu jest ograniczona. Ten odczuwalny brak formy jest jednak niepokojący, a może nie jest niepokojący, on po prostu mi się nie podoba.

Potwór skondensowanej treści pożarł bezbronną formę. I tylko my, wielcy emailów pisarze, możemy świat uratować i natrzeć na żarłocznego potwora naszymi ostrymi, ciętymi piórami. Wydobyć formę z gadzich trzewi, otrzepać ją z żołądkowych treści, oczyścić i osuszyć, by znowu się nią delektować.  I jak Bóg da to i Nikola przejdzie na naszą stronę czyniąc naszą misję, tak gdzieś na oko o trzydzieści pięć procent łatwiejszą! Piszmy kwieciście, kiczowato, z poronionymi wstawkami, z kurtuazyjnym dyrdymoleniem, przede wszystkim piszmy kolorowo! Nie dajmy się pożreć!