sobota, 26 września 2015

Zakupy

Sobota rano. W Kauflandzie tłum ludzi robi zakupy na weekend. Gdzieś w tym tłumie, błądząc między regałami, przeciskam się i ja  W końcu wykładam przy kasie zakupy. Najpierw kładę starannie przegródkę z napisem "następny klient" a potem: słoik czterolitrowy, dwie deski do krojenia i nóż. To wszystko. Czekam cierpliwie aż kasjerka skasuje tony żarcia klientów przede mną. Słucham miarowych piknięć skanera i mam nieodparte wrażenie, że zrobiłem dziwne zakupy. Tak, zdecydowanie nieszablonowe i oryginalne. Ba, czuję się nawet przez chwilę z tego faktu dumny. Na myśl przychodzi mi dziewczynka w czerwonym płaszczyku z Listy Schindlera. Jedyna wyspa koloru w czarno-białym morzu. 
I nagle moje poczucie zajebistej wyjątkowości szlag trafia. Jakiś podejrzany typ o dość nieprzyjemnej aparycji ustawia się za mną w kolejce i beznamiętnym ruchem na taśmę sklepową wykłada: ocet, 10 pudełek zapałek i paczkę biszkoptów. 
Przebił mnie. Próbowałem się jeszcze pocieszać, że przegrałem tylko nieznacznie. Jednak, gdy ów typ poprosił ekspedientkę o 3 reklamówki to się poddałem. Czerwony płaszczyk wyblakł do reszty.

sobota, 12 września 2015

Bieganie

Biegnę bulwarem wiślanym. Jest już grubo po zmroku. Zmarszczona tafla wody ponuro odbija światła miasta. Charakterystyczny zapach kiszonych morświnów unosi się w powietrzu. Jest nastrojowo, spokojnie i klimatycznie. A co to?! Mrużę oczy i wpatruje się z niedowierzaniem. Na środku rzeki stoi kobieta. Zbyt ciemno, by dostrzec szczegóły. Widzę jedynie zgarbioną postać podpierającą się na kiju albo wiośle. Chyba stoi na tratwie. Drażni mnie to, że widzę tak mało. Niechże, cholera, podpłynie to się jej lepiej przyjrzę. Macham ku niej porozumiewawczo i trochę zapraszająco: "kam bejbe kam". Płynie. Przybliża się. Ma bujne loki i ciemną skórę. Jest młodsza i mniej garbata niż myślałem. Okryta jest szarym, potarganym kocem. Dzieli nas już jedynie parę metrów. Wpatrujemy się w siebie z fascynacją. Oddycha szybciej niż ja. A przecież to ja jeszcze przed chwilą pędziłem z prędkością 4:30 na km.
Tratwa jest licha. Jakieś zmurszałe dechy z przytroczonymi butelkami po Muszyniance. Wszystko oblepione wodorostami, które ciągną za sobą żółtawą pianę. Surferka jak tralala. Czyżby uboższa siostra Pemeli Anderson bawiła się tutaj w Baywatch? Heh, to wychodzi na to, że jestem wątlejszym wcieleniem pana Hasselhofa.

"Uratuj mnie!" - mówi słabym głosem. Głosem, który błyskawicznie odpędza moje głupawe skojarzenia serialowe. O ku*wa, po co, żem machał? - to pierwsza moja myśl. Co robić? W głowie panika.
"Skąd przypływasz?" - pytam w końcu bardzo, ale to bardzo niepewnie.
"Z daleka. Uciekam przed krwawą rzezią, przed katem i oprawcą, przed śmiercią i zagładą. Uciekam przed wojną, która toczy się między rozumem i sercem, przed wojną, która toczy się we mnie." - odpowiada na jednym wydechu.

Nie bardzo rozumiem. Trochę chyba coś bredzi, mało konkretnie.  Nie dość, że egzotyczna istota to jeszcze o niezdrowych skłonnościach do dramatyzowania. I jak ja mam ją ratować? Jak mam być dla niej lepszym schronieniem niż solidne przęsło Mostu Dębnickiego?

Trzeba uciekać! Chcę znowu mknąć 4:30 na kilometr i myśleć tylko o bzdurach. Chcę znowu beztroski. Nim jednak zdążyłem ruszyć, nim zdążyłem sformułować postanowienie "nie machać do bab obcych", glony skutecznie poplątały me nogi. Normalna katastrofa. Zbliża się. Zaraz mnie zje.