środa, 26 lutego 2014

Barak piękniejszy od prezydenckiego pałacu

Wczoraj, gdy już prawie usypiałem przypomniał mi się zapach. Zjawisko bardzo  rzadkie. Prawdę mówiąc nie sądziłem, że zapach można sobie ot tak  przypomnieć. I to jeszcze tak wyraźnie, tak intensywnie, i do tego tuż przed  zaśnięciem. Zapach z przed lat ponad 20! Zapach młodości. I nie jest to żaden  zabieg artystyczny mający dodać walorów mojej pisaninie. Ten zapach przypomniał  mi się naprawdę!

Wyobraźmy sobie pięć pustych drewnianych skrzynek takich, w jakich na bazarze  dzielnie spoczywają ziemniaki. Ustawmy je do góry nogami (znaczy spodami) szczelnie  jedna przy drugiej na idealnie skrojonym pod nie pasie linoleum. Obijmy je teraz  starannie od zewnątrz płytami pilśniowymi (lub tekturowymi) wielkości kartki  formatu A5 (połowa A4, podpowiedź dla mniej obeznanych). Ponieważ wszystko  wykonujemy wyłącznie oczami wyobraźni toteż bez specjalnego wysiłku możemy  obić skrzynki także od wewnątrz. Na wszystkie łączenia miedzy płytami przybijmy  maskujące szczeliny cienkie listewki. Górę, znaczy spody skrzynek, smołujemy - tu  się już nie gimnastykujmy i zróbmy to tylko od zewnątrz. Oddalmy się trochę,  złapmy się prawą ręką za brodę i spójrzmy z podziwem na naszą konstrukcję. Pomalujmy ją może jeszcze na blado żółty kolor. Wspaniale!

Teraz zadanie trudniejsze. Pompką nożną do materaca musimy nasz model nadmuchać  do rozmiarów długiego, parterowego budynku. Ile to będzie tupnięć w gumowe  ustrojstwo ciężko powiedzieć, ale wierzę, że się nam uda. Jeszcze wzbogacamy  wszystko o kilka okien i przesadnie ciężkie, skrzypiące drzwi, których  trzaśnięcie grozi katastrofą.

Tak właśnie wyglądał budynek pracowników naukowych Akademii Rolniczej, zakładu  Mechanizacji Rolnictwa - miejsce pracy mojego taty! I zapach wnętrza tego uroczego  lokum dziwnym trafem dotarł do mnie wczorajszej nocy. Zapach charakterystyczny,  ciężki do opisania, ale na pewno z mocną nutą wspomnianego linoleum. Skąd się  wziął w mej sennej łepetynie? Nie mam pojęcia, ale zaskoczył mnie do tego  stopnia, że chloroform mistera Morfeusza zupełnie przestał działać.

Nie sądziłem, że zapach tak skutecznie przywraca wspomnienia i że niektóre  błahe detale pamięta się tak dokładnie. Miałem przed oczyma na ten przykład  obskurną łazienkę, w której nad umywalką myliśmy z tatą ręce po licznych  remontach skody 105. Pamiętam jak dziś pastę czyszczącą BHP i zwarty strumień  wody tryskający z baterii w postaci cienkiej rurki kończącej się nieco ponad  pół metra nad umywalką, umożliwiając tym samym jednoczesne mycie na różnych  poziomach. Ręcznik, mały w biało zielone paski z jakimiś brązowymi elementami  pamiętam. Nie wiem czy wyposażenie własne taty, czy też przydział uczelniany za  zasługi na polu dydaktycznym. Buczące jarzeniówki w długim na pięć  napompowanych skrzynek korytarzu też pamiętam. Niektóre z nich mniej jarzyły a  więcej buczały jakby chciały wprawić w drgania szyby w drzwiach od licznych  pokoi. Było też dużo maszyn do pisania, potem komputerów, papierów  niezbindowanych i grubych książek. Tytuły tych na biurku taty zaczynały się na  ogól od słowa "teoria".

Jak już moje wspomnienia nasyciły się obrazami wnętrza malowniczego  "pięcioskrzynkowca" ochoczo udały się dalej. Powędrowały drogą z  płyt betonowych, między którymi mieszkały liczne plemiona bezskutecznie  zadeptywanych przeze mnie mrówek, ku hali diagnostycznej. Hala diagnostyczna to był  zupełnie inny budynek. Wyższy, solidny, murowany, z imponującą wielką stalową,  czarną bramą. Stworzoną zapewne z myślą, aby z luzem przepuścić monstrualnego  czerwonego Bizona. Kombajnu przekraczającego wrota hali diagnostycznej nigdy jednak  nie widziałem, za to dość często zaszczytu tego dostępowała trapiona różnymi  dolegliwościami czerwona, nasza kochana Skoda 105. W większości przypadków bidulka była tam wtaczana tak jak wtaczany jest  nieprzytomny pacjent na blok operacyjny. Chirurgiem prowadzącym - tata. Asystentem,  praktykantem i trochę anestezjologiem - ja!

Tata wiedzę praktyczną, o tym, co można a czego nie można czerpał od swego  uczelnianego kolegi, od pana Bogusia. Pan Boguś też miał ponoć skodę tyle, że  sto dwudziestkę i stanowił bezcenne zaplecze merytoryczne. Co ciekawe nigdy go nie  poznałem, ale w dziedzinie składania i rozkładania, dostrajania i uszlachetniania  skód wszelakich musiał być po prostu panem Bog(us)iem!

Operacje były wyczerpujące. Czasem całymi dniami i nocami trwała walka o  przywrócenie do życia czechosłowackiej pacjentki. Zawsze jednak warto było.  Zawsze mnie to cieszyło. Zawsze się udawało. Raz nawet pamiętam dokonaliśmy  spektakularnego przeszczepu, zastępując oryginalny gaźnik produktem radzieckim  wydartym z łady samary 1300. Przeróbka ta była wielkim sukcesem, także  marketingowym. Gaźnik ładowski był bowiem na licencji Porche! W dodatku do  przyłączenia różnych cięgien sterujących użyliśmy linki rakietowej! Może i  była to zwykła linka do naciągu rakiet tenisowych, ale ja i tak miałem wtedy  przeświadczenie, że pracujemy z technologiami kosmicznymi. No i to  przeświadczenie, że to już nie jest zwykła skoda 105S, ale jest to też trochę  Porche i trochę rakieta bardzo mnie radowało. Ta radość z czasem przekuła się w  miłość! W miłość prawdziwie odwzajemnioną!

 ***

Jeden zapach stał się impulsem, który tak nieoczekiwanie zabrał mnie w niebywale  przyjemną podróż sentymentalną. Całkowicie zawładnął moimi myślami.  Leżałem błogo rozczulony wspomnieniami. Myśli moje snuły się jeszcze przez  chwilę po obiektach uczelnianych. Przypomniała mi się portiernia, stołówka, sala  wykładowa a za oknami zaorane pole pełne piłeczek gumowych, imitujących  ziemniaki. Pole, które było swoistym doświadczalnym poligonem dla studentów pragnących (albo  zmuszonych ministerialnym programem edukacji) opanować agrosztukę kierowania  Ursusem, z osprzętem ornym. I ja gdzieś tam szedłem przez to pole kopiąc nogą  spękane piłeczki... i szedłem i szedłem.... aż w końcu usnąłem. A wszystko  przed zaśnięciem było niezwykle magiczne.

wtorek, 25 lutego 2014

D jak dynamit

Moja wrodzona powściągliwość została bestialsko zgwałcona! Ciepły, przyjemny potok komplementów napompował moje twórcze ego. Wmówiono mi, że jestem geniuszem; że w mgnieniu oka stanę się dla polskiej sceny blogerskiej tym, kim Iniesta jest dla hiszpańskiej piłki - bez skrupułów zagrano też, jak widać, na mojej futbolowej wrażliwości.

- Ale przecież jest tylu wybitnych blogerów, a ja ledwie zdania klecę. Gdzie mi tam do nich... - całkiem sensownie jeszcze majaczyłem w malignie.

- Wybitnych? - zabrzmiał słodko chichoczący głos, bagatelizujący zupełnie mój respekt dla tuzów tej dyscypliny - Hołownia, Najsztub, Gwiazdowski i cała reszta to tylko plejada przedskoczków torująca ślady i sondująca korytarz powietrzny dla prawdziwego wirtuoza lotów, z dynamitem w...

No właśnie, nie dosłyszałem gdzie. Odpłynąłem. Obraz rozmazywał mi się przed oczami. Najpierw zobaczyłem wielką żółtą plamę - kto wie, może świecono mi w oczy wycofaną z unijnego obiegu żarówą pięciuset watową. Nie pamiętam. Pamiętam tylko, jak żółta plama powoli nabierała kształtów, aż koniec końców dostrzegłem w niej postać Noriakiego Kasai szybującego nad zeskokiem obiektu w Bad Mittendorf. Szeroko prowadzone narty, wzorowo wyciągnięte ciało z charakterystycznie na boki rozłożonymi rękami i rozcapierzonymi palcami. To musiał być on! Bananowo kanarkowy kombinezon raził światłem odbitym mocniej niż księżyc za swoich najlepszych czasów. Na chwilę obraz zniknął. Czerń. Totalna czerń. I znów pojawia się Kasai, tym razem tylko jego rozcapierzona dłoń, jak u pianisty w przedetiudowym stretchingu. Dłoń w żółtej rękawicy. Żółtej zupełnie tak samo, jak żółte było to małe gumowe stworzonko, które lata temu pływało ze mną w wannie. Nagle pojawiają się błony pławne między palcami japońskiego szybownika drastycznie zwiększające powierzchnię nośną. Cóż za fenomen! Cóż za niecodzienny owoc interferencji małej gumowej kaczuszki z rękawicą Kasaiego. I wtedy pojawia się nieznośny szum. Szum powietrza, który na lewo i prawo miota dłonią skoczka, która teraz dla odmiany płynnie przepoczwarza się w włochatego pająka bezskutecznie zmagającego się z astronomicznym ciągiem w ciemnościach karbowanej rury... wiadomo, wyrwanego spod szafy w niewinny sobotni poranek. Wszystko, zamiast telemarku, wieńczy potężny huk.

... dynamit najwyraźniej eksplodował w mej głowie.

niedziela, 23 lutego 2014

D jak deficyt

Niedziela. Piękna, słoneczna, ciepła niedziela. Upalna wręcz, bo przecież plus dziesięć stopni w lutym to prawdziwy gorąc. Ludzie wypełźli chmarnie na spacery, jakby wszyscy czekali na taki dzień od dawna. Jakby wszyscy całą zimę marzyli, aby sobie w końcu w słońcu przyjemnie pospacerować. I ot nagle trafia się taka niedziela!

Wypełzłem i ja, mimo wciąż jeszcze niedoleczonego przeziębienia. Wahałem się chwilę, ale chęć wyjścia naprzeciw pierwszym powiewom wiosny była nie do opanowania. A może to nasze organizmy, które to ponoć cierpią na deficyt witaminy  D, zwyczajnie dopominają się kąpieli słonecznych, aby sobie ową D  zsyntetyzować, zsyntetyzować, zsyntetyzować! Obłędna moc z jaką mnie dzisiaj  słońce uwiodło, wyrwało z domu ku sobie (tak metaforycznie), a przy tym jak ja  byłem temu wszystkiemu uległy, frunąłem bezwładnie zupełnie, jak mały pająk w  sobotni poranek wysysany spod szafy mocą nowiutkiego zelmera... no właśnie,  wszystko to wpędziło mnie w przekonanie, że niechybnie muszę cierpieć na  głęboki deficyt witaminy D!!! - choć pewnie spora cześć moich bliskich, na czele  z kochanymi rodzicami uważa, że ten trawiący mnie deficyt D, niekoniecznie dotyczy  witaminy.

Opisywać nie będę, gdzie byłem i co widziałem. Wszak to zupełnie nudne i  nieistotne, a żeby było nienudne i istotne musiałbym barwnie kłamać, a przecież  nie o to chodzi, aby karierę blogera budować na ohydnym kłamstwie już od  pierwszych zdań! Spacer i towarzyszący mu proces syntezy D zgrabnie pomijam, zostawiając ten temat szalonej i zachłannej wyobraźni Czytelników.

Po spacerze postanowiłem swoje przeziębienie potraktować klinem! Z pomiędzy  królujących w zamrażarce ryb (swoją drogą ponoć ryby mają dużo D)  wydłubałem pudło bakaliowych lodów. Podlałem je obficie Jackiem Danielsem i  przed komputerem przystąpiłem do kuracji gardła. Przeglądałem onetowe mądrości  i głowiłem się o czym by tu dzisiaj napisać. Finalnie, za radą miłej i uroczej  koleżanki, postanowiłem nie przesadzać z tym głowieniem się i napisać zwyczajnie  o tym, co w głowie piszczy. Jak widać piszczy niewiele i lektura nie dostarcza  refleksji i westchnień podobnych do tych wyzwalanych przez dzieła Coelho. No cóż, ewentualne pretensje i reklamacje proszę kierować do owej miłej i uroczej. Sterowany  deficytem, uległem jej radom, trochę jak słońcu.

Tymczasem onet donosi, że koreańscy naukowcy dokonali przełomowego odkrycia.  Udowodnili mianowicie, że nie tylko matka spożywając alkohol w trakcie ciąży  szkodzi dziecku. Dziecku także szkodzi pijaństwo ojca, a konkretnie pijaństwo  towarzyszące momentowi poczęcia. Innymi słowy, płodzić należy na trzeźwo, a  potem, przez cały okres ciąży można już do woli toasty wznosić zupełnie bez  wpływu na zdrowie potomstwa! Ach czemu tak późno tak ważne odkrycie!?  No cóż, mój pierwszy post, w oparach Jacka Danielsa płodzony, zapewne wad  rozwojowych nie uniknie, ale może nie jest on całkiem do D. Na zdrowie!

PS. "Czy ryba ma dupę?" - takie pytanie głęboko zaniepokoiło mnie podczas pisania. W internecie znalazłem natychmiast odpowiedź, która mnie skutecznie uspokoiła. "Tak. Ma. Za uchem."