czwartek, 27 marca 2014

Serotonina online

Wyobraźmy sobie, że każdy z nas ma wszczepioną sondę mierzącą na bieżąco poziom serotoniny. Sonda naturalnie publikuje wszystkie pomiary na stosownym portalu i są one dostępne do wglądu dla nas, dla naszych przyjaciół a w zasadzie dla wszystkich. Taki serotoninowy fejsbuk, bez udawania, bez lansowania, autentyczny zrzut naszego szczęścia online!

Otworzyłoby to drzwi zupełnie nowe w relacjach międzyludzkich. Świadomość tego, że poziom naszego faktycznego szczęścia jest bardzo łatwo weryfikowalny sprawiłaby, że wszelkie zabiegi o własny wizerunek i kreowanie siebie jako człowieka hiper radosnego straciłyby sens. W każdym bądź razie takie próby byłyby daremne i zakrawałyby o śmieszność.

Na początek trzeba by się oduczyć egzaltowanych powitań typu: "Ależ się cieszę, że cię spotykam", "Ho ho ho, a kogóż to moje oczy widzą. Cóż za cudowne zrządzenie losu" wszak często pozostawałyby one w dysonansie z pikującym w dół wykresem szczęścia. Potem przyszłaby kolej na wszystkie przesadnie kurtuazyjne wtrącenia, na pompatyczne puste wyznania, kwieciste słowa bez pokrycia, euforyczne, a jednak wyzute z emocji wspomnienia i piania z udawanego zachwytu. I tak oto małymi kroczkami eliminowane byłyby z naszego życia wszelkie objawy emocjonalnego pozoranctwa. Zajęłoby zapewne sporo czasu nim nauczylibyśmy się panować nad wyrazem twarzy i słowami tak, aby pasowały do faktycznego stanu ducha. Proces zwalczania w sobie aktora, który całe życie grał główną rolę w spektaklu "Hiperszczęśliwość" byłby koniecznością, w przeciwnym razie nasz aktor stałby się tragicznym bohaterem dramatu "Hiperśmieszność". Jedna mała sonda serotoniny i tak wielkie zmiany. Zmiany dyktowane zmianą optyki publiki naszego życia.

Czy zmiany te byłyby dla nas korzystne? Każdy psycholog zapewne przytaknie i uzna, że zbieżność wnętrza z zewnętrzem korzystnie nas konsoliduje a jakikolwiek rozjazd oznacza potencjalne zagrożenie. Tak jak każdy psycholog uważam i ja! Bądźmy autentyczni!

A może da się i bez sondy?
Pewnie się da, ale nie wyprzedzajmy techniki. Nie spieszmy się. Spokojnie poczekajmy. :)



wtorek, 25 marca 2014

Zapchajdziura

Dziś będzie jednak krótko. Nie jestem bowiem blogerskim Mousesem Kiptanui, który to może mknąć gepardzim tempem od startu do dowolnie odległej mety. Jestem ułomnym amatorem i po 50 słowach łapię już zadyszkę.

Na jawie niewiele się dzieje, niestety podobnie jest w materii sennej toteż, aby utrzymać ciągłość bloga, zmuszony jestem do sięgnięcia pamięcią wstecz, zmuszony jestem do wygrzebania czegoś ciekawego z przygód dawno minionych. Sama ta myśl wywołuje we mnie uczucia mieszane. Z jednej strony karmienie się wspomnieniami świadczy o jakimś wypaleniu formuły teraźniejszości, świadczy o jałowości życia bieżącego, z drugiej zaś szalone wspomnienia warto utrwalać, wszak one stanowią antidotum lepsze niż turbo psychotropy na marazm codzienności.
Jeśli spotykamy kogoś po roku i na pytanie "co słychać?" odpowiadamy zupełnie naturalnie "stara bieda, jakoś leci..." wtedy powinna zapalić nam się czerwona lampka. Wycie syren winno wtargnąć przez uszy do naszej mózgownicy śmiertelnie poważnie alarmując: "Nie pali się!".
Jak zaprószyć w sobie ogień na nowo? - to temat dość trudny i z tego co wiem jedzenie chrustu chyba nie wystarczy.
Zostawmy to jednak i powspominajmy.
Albo nie! Powymyślajmy.

Piękna kwiecista majowa łąka, trawami kołysze delikatny wiatr. Ona biegnie w sukni, on biegnie w spodniach. Biegną ku sobie z przeciwległych stron kwiecistej majowej łąki. Ich wyciągnięte ręce dzieli już niewiele, jakieś dwie czterdzieste siódme wiorsty, czyli zupełnie nie wiadomo ile. Biegną pięknie, by paść sobie w ramiona. Padają. Teraz już wirują. Siła odśrodkowa sprawia, że falbany sukni zataczają obszerne koła ogołacając liczne dmuchawce z puszku. Jego policzki nie ustępują falbanom i też falują, falują jak galaretka pedigree w brzuchu otrzepującego się psa. Tracą równowagę, przewracają się, lecz nie przestają wirować. Toczą się jak kosmicznie szybki walec drogowy, toczą się ku przepaści zostawiając za sobą wyprasowany pas zieleni. To ona na nim, to on na niej, to on pod nią, to ona pod nim, wirują, a niewymierny ułamek wiorsty dzielący ich od skraju przepaści pomniejsza się z każdą sekundą. W końcu tracą łąkę pod sobą. Lecą w dół, prosto na skały. Patrzę na nich, umysł doprojektowuje czarny dym i warkot, i widzę zestrzelony helikopter. Spadają wirując. Głuchy huk. Nie ma wybuchu. To koniec. Odeszli. Osierocili dwa konta w portalu randkowym.






wtorek, 18 marca 2014

Umysłowe zatwardzenie, czyli o wenie!

Jeśli miałbym wskazać jedno miejsce, gdzie wena odwiedza mnie najchętniej, wybór nie byłby łatwy. Byłbym rozdarty jak koszulka Jerzego Janowicza po zwycięskim meczu. Tkwiłbym w rozkroku większym i bardziej trzeszczącym niż słynny szpagat Van Damme'a między ciężarówkami Volvo. Byłbym jak legendarny osiołek, któremu dano w żłoby. Najkrócej rzecz ujmując, byłby to armaturowy dylemat i miotałbym się między kabiną prysznicową a kiblem.

Branie porannego prysznica jest czynnością niezwykle orzeźwiającą, oczyszczającą nie tylko ciało, ale także - a może przede wszystkim - umysł. Strumień wody uderzający w płat potyliczny, w kark i  rozbryzgujący się po całych plecach nad wyraz skutecznie odpędza wszelkie myśli. Sprawia, że zapomina się o całym świecie i wszystkimi zmysłami chłonie się przyjemność z tego chwilowego stanu błogości. Bujna, zaperzona łąka naszych dziko rosnących myśli pod wpływem strugi ciepłej wody i narastającego odprężenia przeistacza się w urodzajną, świeżo zaoraną grządkę. Grządkę doskonałą, jakby przed chwilą ukończyła przy niej pracę opatulona w kwiecistą chustę, przygarbiona babulinka, która suchymi, jak żarty Karola Strasburgera, dłońmi wyplewiła starannie ostatnie chwasty.
Na tak wypieszczonym, żyznym gruncie ma szanse zakiełkować idea zupełnie nowa, myśl genialna, która zagłuszana gęstwinami przypadkowych zarośli, przez lata nie mogła się przebić. Tak przynajmniej obrazowo, ja sobie to zjawisko tłumaczę.

Z wyjaśnieniem procesów i zjawisk zachodzących w drugim przybytku, czyli w świątyni dumania sprawa już nie jest tak łatwa. Długo się nad tym łamałem, jakie mechanizmy zachodzą w naszej głowie podczas, gdy jelita nie zawsze bezszelestnie, robaczkowymi ruchami przesuwają organiczną materię ku wyjściu. Pierwszym naturalnym skojarzeniem i wyrazistym tropem jest ponowna chęć przetransponowania zawiłości procesów myślowych na grunty rolne. Tym razem, rzecz jasna, bardziej jako wizja uszlachetnienia prysznicowej rabatki wiadomym nawozem. Także mój analityczny umysł uległ pokusie i powędrował tym pozornie oczywistym śladem.  Długo brodziłem - ba, nie bójmy się słów - długo babrałem się w cuchnącej obornikiem otchłani nim uznałem, że jest to droga prowadząca zupełnie donikąd. Trzymając się ogrodniczej nomenklatury można dobitnie stwierdzić, że jest to droga ślepa jak kret.

Ufajdany po czubek głowy, wróciłem do punktu wyjścia i wszystko wskazywało, że pozostanę w nim na długo. Przełamanie przyszło jednak nieoczekiwanie szybko, a mianowicie już następnego ranka, kiedy to podczas porannych ablucji niezawodnie z pomocną i suchą, jak żarty Karola Strasburgera, dłonią przybyła opatulona w kwiecistą chustę, przygarbiona babulinka.

W jednej chwili poczułem jak mój mózg zamienia się w stary aparat fotograficzny z naciągniętą sprężyną spustową - chyba w Smienę. Usłyszałem trzask radzieckiej migawki a z zewnętrznej lampy błyskowej strzelił rozświetlający wszystko flash. W chwilach olśnienia, podobnie jak przy pozowanych zdjęciach, ma się zazwyczaj minę kretyńską, a naturalny uśmiech przychodzi zawsze minimalnie za późno. Ale to wszystko nieważne, wobec radości z przebłysku geniuszu. Swoją drogą ciekawe, w jaki aparat przepoczwarzył się mózg Alberta Einsteina w chwili, gdy formułował on słynne równianie E=mc2.

Pojąłem nagle, że mieszka w nas jakiś niezwykły mechanizm, tajemnicza, podświadoma umiejętność dostosowania się, dostrojenia się do zadanego rytmu. I tak na ten przykład u kobiet przebywających ze sobą odpowiednio długo dochodzi do synchronizacji cyklów. Tym bardziej w obrębie jednego ciała, nasze wewnętrzne oscylatory biologiczne dążą do synchronizacji, dążą do jednoczesności. Zjawisko iście fenomenalne.
A słowem, które zakiełkowało w mej głowie w chwili trzasku radzieckiej migawki, słowem, które stało się wytrychem do zrozumienia niezwykłych odwiedzin weny podczas naszego pobytu w ustronnym miejscu, słowem, które rozjaśniło wszystko było słowo: "odczopowanie".

 

niedziela, 16 marca 2014

Diamentowe słowo na niedzielę


Diament jest najtwardszym minerałem jaki do tej pory znaleziono, nie ma nic twardszego od diamentu, dlatego można go szlifować tylko drugim diamentem. Niestety podczas takiego szlifowania traci się bardzo dużą powierzchnię diamentu, dlatego zwykle opiłki pozostałe po szlifowaniu skleja się i powstaje z nich tzw. diament techniczny, służący do szlifowania następnych diamentów.

Słowa powyższe bezceremonialnie ukradłem z bloga jubilerskiego albo z jakiegoś innego, już nie pamiętam. Jak się znalazłem na stronie, na której obnażane są tajniki kuchni brylantowej, wierzcie mi, ale nie potrafię sam tego wyjaśnić. Nie jestem na etapie kupna zaręczynowego cacka, więc najwyraźniej musiał to być czysty przypadek. Uznałem jednak te słowa za ciekawe, za ciekawe na tyle, że skopiowałem ten fragment, podskórnie czując, że zawiera coś w sobie głębszego. Dzisiaj, po kilku dniach, postanowiłem się z nim zmierzyć, postanowiłem spróbować przenieść go w zupełnie inny wymiar.

Pomyślałem sobie bowiem, że każdy z nas ma w sobie coś z diamentu. Każdy z nas nosi w sobie dar, który przy sprzyjających okolicznościach szlifiersko polerskich  może przeistoczyć nas w piękny brylant. Ho ho, brzmię chyba wzniośle. Niemal jakbym cytował słynne słowa, że każdy z nas powołany jest do świętości. Pozostańmy jednak przy bardziej świeckiej alegorii diamentowej.

Jesteśmy różni, nikt z nas jednak brylantem nie jest. Niektórym brakuje tylko finalnego wypucowania "last finishing touches", innych czeka grubsza polerka, a na takie egzemplarze jak ja, czeka bolesny proces obróbki mechanicznej. I na nic tutaj strugi, heble, pilniki szlifierki. Jedyny sposób zwiększenia swojej szlachetności to bolesna konfrontacja z drugim człowiekiem. Zderzenie myśli, starcie wyobrażeń, kolizje poglądów, bilateralne iniekcje emocjonalne czy zapasy i frykcje mentalne... to jest coś, co prawdziwie nas kształtuje! Immanentne trwanie w procesie obróbki diamentu diamentem. Nic bardziej nie uczłowiecza nas niż drugi człowiek, a konkretniej, tarcia temu spotkaniu towarzyszące.
I jakże to prawdziwe, że powinniśmy dbać także o to, aby żadnych opiłków nie trwonić przy tej naszej wzajemnej człowieczej obróbce.

Ech, a miałem tutaj nie filozofować. Poza tym nie wiem czy ta metafora nie jest jednak chybiona. Mam małe obawy, że zupełnie niechcący zachęcam Was do bijatyk, awantur i gwałtów pod pretekstem uzyskania wyższego poziomu szlachetności człowieczej. Wszystko zatem cofam! Nawet jak wydawało się Wam przez chwilę, że przemawiam głosem natchnionym (a mi się wydawało). Wszystko bezpowrotnie cofam i basta!

Wróćmy zatem na ziemię, do faktów dużo bardziej istotnych. Otóż, w Biedronce pojawiły się całkiem niezłe pikantne kabanosy Henryka Kani. Makrela wędzona w przyprawach też niczego sobie. Smacznego!

piątek, 14 marca 2014

Autentyk

Mama majaczyła coś o wymianie podłogi. Pomysł zupełnie chybiony, przynajmniej w moim odczuciu. Tłumaczyłem zaciekle, że nie ma to większego sensu, wszak obecna podłoga jest w całkiem dobrym stanie a ponadto pod deskami kryje się trup. Jaki znowu trup? Sam nie bardzo wiedziałem jaki, ale przecież gdzieś trup być musi i miałem głębokie przeświadczenie, że znajduje się on właśnie pod drewnianą powierzchnią podłogi. Ba, było to dla mnie zupełnie oczywiste.

Postanowiłem wyjść z psem na spacer. Nie  mogłem już słuchać dłużej o rzekomym nieznośnym skrzypieniu starej posadzki. Zjechałem windą i wyszedłem z bloku. Pies, jak to pies, hasał sobie radośnie a ja spacerowałem leniwie osiedlową alejką. Moją uwagę natychmiast przykuł jakiś wariat kręcący za pawilonem bączki fiatem 126P. W zasadzie obszar za pawilonem był tylko fragmentem jego trasy. Jeździł on jak oszalały także po okolicznych trawnikach. Odbiło mu na dobre? Cóż on tu wyczynia? Udałem się w jego stronę. Trzeba jednak przyznać, że jeździł on po ściśle określonej pętli: nawrotka za pawilonem, potem fragment prosto, potem przez krawężnik przeskakiwał na trawnik, sunął chwilę bokiem zahaczając o moją alejkę, a potem mknął z powrotem za pawilon. I tak 10 razy, a może 30, a może 100... a może już tak do końca świata. Mijany przechodzień, widząc moje wzburzenie, wyjaśnił mi, że jest to otwarty trening, gdyż właśnie tędy będzie przebiegać trasa jutrzejszego rajdu, który jest wielką atrakcją i szansą rozwoju dla naszego osiedla. Teraz już na kierowcę małego fiata nie patrzyłem jak na osiedlowego kretyna, patrzyłem na niego z uznaniem, a wręcz zacząłem postrzegać mistrzowską perfekcję w niebywałej powtarzalności tych jego wywijasów. I nawet zaoranego trawnika nie było mi szkoda.

Wróciłem do domu. Nim jednak wróciłem zaskoczyła mnie dziwaczna sytuacja w windzie. Otóż na dwurzędowej tablicy z przyciskami panowała sytuacja zupełnie niezwyczajna. W miejscu, w którym normalnie znajduje się przycisk z cyfrą 8, przycisku nie było. Została po nim okrągła niecka, którą wypełniała guma do żucia. Do gumy natomiast była przylepiona pionowo czerwona papryczka pepperoni. Przymocowana była tak, że uniemożliwiała przyciśnięcie jakiegokolwiek parzystego piętra. Symetryczna sytuacja panowała także w rzędzie nieparzystych przycisków. Wpatrywałem się w te dwie czerwone papryczki przysłaniające wszystkie przyciski, będąc zirytowany wandalizmem gówniarzerii a jednocześnie będąc pod wrażeniem ich kreatywności. Nienawidziłem ich i podziwiałem zarazem. Pełen tych ambiwalentnych uczuć próbowałem wcisnąć jednak ósemkę. Palec zapadał się pod świeżą papryką a potem jeszcze miękko grzązł w gumie do żucia. Obrzydlistwo. I do tego bez efektu. Winda stała. Poddałem się i ruszyłem po schodach. W okolicach piątego piętra jednak uznałem, że nie powinienem dać za wygraną. Postanowiłem ponowić próbę. Udało się. Znalezioną w kieszeni zapałką przebiłem się przez paprykę i gumę do żucia i trafiłem w punkt, który sprawił, że winda ruszyła i dowiozła mnie na moje piętro. Triumf ten nasycił mnie zaskakująco wielkim poczuciem dumy.

W domu zastałem mamę mocującą się z deskami podłogowymi. Jedną już prawie oderwała. Czyżby ten trup ją tak nurtował? Wziąłem dwie łyżki wulkanizacyjne i postanowiłem jej pomóc, opowiadając jednocześnie o szykowanym rajdzie i o przygodzie w windzie. Siostra nie mogła wyjść z podziwu, że pies cierpiący na artretyzm pokonał pięć pięter -  a ja nie mogłem uwierzyć, że pies ma jakikolwiek artretyzm.

Łyżki do wymiany opon świetnie nadają się do demontażu drewnianej podłogi. W pięć minut uporałem się z kilkoma dechami i zgodnie z moimi oczekiwaniami oczom naszym ukazał się ludzki szkielet. Jedyne co mnie zdziwiło, że szkielet ten, poza czaszką, był w stanie idealnym, bielusieńki jak ten z pracowni biologicznej ze szkoły średniej. Czaszki jednak nie miał wcale. W miejscu czaszki znajdowała się cylindryczna tkanka, coś na kształt zgniło żółtej cukinii - taka podłużna głowa. I ta głowa się ruszała. Wierciła na boki, jakby się rozglądała na lewo i prawo. W końcu skierowała się w moją stronę i dwukrotnie się wydłużyła. Przeraziłem się. Tego nie dało się już tłumaczyć szeroko rozumianymi ostatnimi podrygami. Cukinia swoją mazistą cielistością wrednie się na mnie gapiła. Mało tego, ten nagły wzrost trupiej łepetyny uczynił niemożliwym ponowne przybicie desek.

Wszyscy się ulotnili. Zostałem sam na sam ze znaleziskiem. Głowa ponownie wydłużyła się dwukrotnie i przypominała już giętkością i wielkością rurę wylotową łazienkowego piecyka gazowego. Kim jesteś? Czemu tak nienawistnie na mnie patrzysz? O co ci chodzi? - takie myśli krążyły mi po głowie (moja głowa nie rosła, przypuszczalnie dość szybko zmieniała jednak kolor w kierunku ekstremalnej bladości). Oddalałem się stopniowo, lecz o tyle ile się oddalałem o tyle głowa trupa się wydłużała. W końcu głowa czując mój strach i dezorientację wydała jakiś pomruk, jakiś dźwięk. Do uszu moich dobiegły dwa słowa: siekiera i śmierć. Wybiegłem i zatrzasnąłem za sobą drzwi. Serce waliło mi jak oszalałe. Te dwa słowa przywołały obraz z przeszłości. Obraz, który już dawno wyparłem z pamięci. Obraz zabójstwa jakiego dokonałem w innym śnie.

Obudziłem się. Leżałem w łóżku z zamkniętymi oczami i starałem się sobie ów dawny zapomniany sen przypomnieć. Pamiętam go jak przez mgłę, ale kiedyś, dawno dawno temu, śniło mi się, że chyba zabiłem chłopaka. W zasadzie to go tylko chyba dobiłem. Chyba, bo tego pewien nie jestem. Leżał bezbronny, ledwo żywy, skulony na podłodze. A ja nad nim stałem z siekierą jak kat. Cały kontekst zajść w tamtym śnie był jednoznaczny i ja byłem tym dobrym a tamten był nikczemnikiem. Ktoś domagał się ode mnie finalnego, rozłupującego czaszkę machnięcia, a ja się wahałem. Miotały mną dylematy potężniejsze niż te, które dręczyły Raskolnikowa. I naprawdę nie pamiętam już czy przebudzenie przyszło na czas czy też z tamtego snu wyrwał mnie chrzęst czaszki, w której zatapia się ostrze siekiery. Zapewne to drugie skoro po latach powrócił w mych snach jego trup.
Nie zabijajmy! Nawet w snach!



czwartek, 13 marca 2014

Post numer SIEDEM

Huh, kolejny rok minął jak z bicza strzelił. Ale jaki rok mija w marcu? Rok żaby? Rok zająca? Kuny? Lisa? Ryjówki? Otóż nie! Dziś minął pierwszy rok pontyfikatu argentyńskiego następcy Josepha Ratzingera. Jaki to był rok? Nie mam zielonego pojęcia.

Jorge Mario Bergoglio został wybrany na papieża dokładnie dnia trzynastego marca 2013 roku. Zapewne nie brakuje głosów, że gdyby rok miał trzynaście miesięcy, wybór ten nastąpiłby odpowiednio później. Nie bawmy się jednak w numerologię, bo nie o to chodzi. Tym bardziej, że wybrany został zupełnie zwyczajnie w okolicach godziny 19. Trzynasta to była w tamtym momencie może w Bogocie, więc dywagacje na temat magii liczb zostawmy Kolumbijczykom.

Cóż Czytelnik Kociego Wentylu wie o Jorge Bergoglio? Oczywiście oprócz bardzo przydatnych informacji z powyższego akapitu.

Otóż zapewne wiemy, że papież Franciszek jest sympatyczny, skromny i niespecjalną wagę przywiązuje do bogactwa. O jakże to niezwykłe na tle tych pazernych, pławiących się w luksusach sutannowych, dostojnych eminencji! A zatem może wybrano go specjalnie, aby podreperować kiepski wizerunek kościoła? A może ta skromność to tylko taka poza, taki chwyt marketingowy? A może wybrano Argentyńczyka, aby wzmocnić południowoamerykański bastion katolicyzmu?

O Franciszku wiemy też, że raczej nie wygrałby castingu na główną rolę w najnowszym Jamesie Bondzie - i to wcale nie z racji słusznego już wieku. A jednak jakoś udało mu się wysforować na czoło wszystkich czerwonych i purpurowych hierarchów i zasiąść na piotrowym tronie. Jak tego dokonał bez bondowskiej charyzmy? Trudna sprawa.

A do tego wszystkiego pojawiły się w mediach te sensacyjne wątki o kolaboracji z organami represji, zdjęcia z Viledą, zaangażowanie w ciemne strony agenturalnych manewrów. Niby taki ten Franciszek dobry, a jednak umoczony po uszy. I kościół to teraz wszystko skrzętnie odkręca. Rzekomą współpracę przekuwa w działania patriotyczne i w działania ratujące niesłusznie skazanych.

Tyle, pi razy drzwi, wiedziałem przynajmniej ja, przed lekturą biografii. I wcale nie nurtowała mnie jakoś specjalnie chęć poznania, jak było naprawdę. Ot przypadkiem, a nawet z powodu jakiejś dziwnej fanaberii postanowiłem przeczytać. Dawno temu, z podobnie niejasnych powodów, sięgnąłem po biografię Hitlera. Jak nic, w tej dziedzinie wykazuję objawy typowe dla borderline!

Wróćmy jednak do argentyńskiego papieża, bo dzisiaj z dziwną łatwością popadam w dygresje. Powiem Wam, że Franciszek jest spoko! Albo jeszcze bardziej arbitralnie: Zaprawdę, powiadam Wam, Franciszek jest spoko! I to "spoko" winno być rozumiane szeroko! Nawet biorąc poprawkę na to, że autor Leszek Śliwa wszystkimi kończynami przepycha bohatera w stronę świętości, to i tak Jorge Bergoglio jawi się jako osoba poczciwa i zacna zarazem. I naprawdę wierzę, że jest tu, gdzie jest, wyłącznie dzięki swojej wrednej dobroci, swojej perfidnej otwartości, podstępnej gotowości na spotkanie z bliźnim, podłej skromności i tej nieludzkiej chęci niesienia pomocy ubogim. Ot taki Jezuita o franciszkańskim sercu! Bóg zapłać!

Myślę też sobie, że to straszne, że tak się dałem omamić biografii, na odwrocie której widnieją wszystkie czarno mafijne logotypy (wiara.pl, Gość Niedzielny, deon.pl...). Może lepiej się otrząsnąć z tego chwilowego zachwytu F1 i wrócić na właściwe tory, aby móc sobie dalej tak uroczo i beztrosko pokrytykować, popsioczyć i pobiadolić, gustownie ponarzekać, pysznie podrwić, szarmancko okraść z zasług i elegancko, z wrodzoną mądrością i stylem, z ciepłego fotela pozionąć malkontenckim jadem.

A może lepiej nie roztrząsać zanadto i miast tracić czas, przeznaczyć wdowią dychę na jakieś zapomniane hospicjum. Amen!

sobota, 8 marca 2014

Für ladies

Dziś Drogie Panie Wasz dzień! A zatem bez specjalnych ceregieli, wszystkiego najlepszego życzę, już z górnych partii tego skromnego i niedługiego wpisu. A może będzie to wpis długi - sam jeszcze nie wiem - wszak my mężczyźni potrafimy obficie i namiętnie wyżywać się w tematach, na których kompletnie się nie znamy. Potrafimy zaciekle perorować  o meandrach i labiryntach kobiecej natury wczuwając się przy tym tak mocno w doświadczonych ekspertów, w swoistych ginekologów niewieścich serc i umysłów, że żadne tajemnice zdają się nie istnieć. Codzienność jednak brutalnie dowodzi, że działamy zupełnie po omacku i nigdy nie wiemy, jakim smakiem nas uraczy koktajl z estrogenu i progesteronu, dwóch największych winowajców i wichrzycieli domniemanej kobiecej logiki. I może to nasza ślepa wiara, że kiedyś poznamy prawdziwe reguły, poznamy prawidła rządzące płcią piękną sprawia, że z entuzjazmem badacza i odkrywcy trwamy latami przy tym fascynującym hormonalnym blenderze!
Miksujcie Kochane! Miksujcie tak, abyśmy nigdy nie odkryli, abyśmy pozostali marzycielami!

Pogodziwszy się z niezbadanymi zakamarkami natury kobiecej postanowiłem zgłębić temat bardziej namacalny. Otóż, jak to się stało, że kobiety wydarły dla siebie kartkę z marcowego kalendarza? Młodsza siostra Encyklopedii wie wszystko. Dziękuję ci Wikiepedio za to, że jesteś! Dziś Skarbnico Wiedzy mogę przyjąć nawet, że Twój rodzaj żeński nie jest przypadkiem.

Matronalia obchodzono już w starożytnym Rzymie, w dniu pierwszego marca. Ponoć zamężne kobiety tego dnia obdarowywane były kwiatami a same przygotowywały posiłek dla niewolników. Miejmy nadzieję, że naczelny, zaobrączkowany niewolnik też był karmiony. To święto rzymskie można śmiało uznać za pierwowzór Dnia Kobiet. A zatem jeśli, któraś z Czytelniczek jest w stanie upichcić dwudaniowy obiad za przysłowiowego goździka to gorąco się polecam! Nie musi być dzisiaj i nie musi być w marcu. Świętujmy na okrągło.

Prawdziwe jednak początki obchodzonego obecnie Międzynarodowego Dnia Kobiet (MDK - nie mylić z młodzieżowym domem kultury) są zupełnie nieromantyczne. Walka o równość kobiet, ruchy emancypacyjne, napędzane głównie przez socjalistyczne inicjatywy z początku XX wieku coraz skuteczniej wyrywały kobiety z niewolniczego kieratu przemysłu. Wyzwolone kobiety potrzebowały tego dnia tak samo jak każdy wyzwolony kraj potrzebuje dnia niepodległości! Padło na marzec i bardzo dobrze! Potem w różnych krajach, w różnych okresach MDK obchodzono różnie i dzień ten służył różnym celom. Za czasów PRL'u uznano dzień 8 marca jako świetną okazję, aby doopatrzyć panie w trudno dostępne akcesoria: rajstopy, ręczniki, ścierki, mydło, kawę. Uroczo. Jakby któryś z panów, zainspirowany lekturą, postanowił takim retro zestawem uraczyć dzisiaj swoją wybrankę to proszę nie winić mnie za konsekwencje.

Do gustu też przypadła mi formuła ormiańska. Otóż Ormianie wyzwoliwszy się z czułych objęć Sawieckawa Sajuza postanowili zerwać z komunistycznym dniem obchodzonym 8 marca i wprowadzono nowe święto "Piękna i macierzyństwa" dnia 7 kwietnia! Ach jak pięknie! Panie radośnie przyjęły nowe kwietniowe święto, a to, że postanowiły nie rezygnować ze starego zapewne należy tłumaczyć siłą sentymentu i przywiązania do tradycji - no bo przecież nie zachłannością na kwiaty i komplementy. Summa summarum powstały dwa święta i żeby jakoś wybrnąć z tej dziwnej sytuacji postanowiono należytą cześć paniom oddawać przez cały miesiąc, przez okres od 8 marca do 7 kwietnia. Niewiarygodny maraton! Ale i tak dobrze, że niechcący nie połączono tych dni 11-miesięcznym odcinkiem.

Ot i się rozpisałem. Niezależnie od historii jednak, pragnę wszystkim Paniom raz jeszcze złożyć najszczersze życzenia. Abyście czuły się piękne i kochane, a w oczach najbliższych odbijały się piękniej niż w łazienkowym zwierciadle! A jak wybitnie kochacie kwiaty to mogę pomóc w swatach z szarmanckim Ormianinem!

środa, 5 marca 2014

40 chomików na 40 dni postu

Środa Popielcowa to świetna okazja, żeby zaszaleć i zaistnieć jakimś wielkim postem. Takim, którym karmić się można przez dni przynajmniej czterdzieści. Najlepiej jakby udało mi się wykrzesać z siebie coś mocno uduchowionego, oscylującego na pograniczu ascezy i pokarnawałowej refleksji.
No cóż, w tych obszarach nie czuję się zbyt mocno. Poza tym nie mam aspiracji do moralizowania, ani nie mam ochoty do kreowania siebie na blogowego kaznodzieję. Zawiedzionych przepraszam!

Dziś będzie o chomikach! Biedne 40 myszowatych stworzeń, które przewinęło się przez moje dzieciństwo. Wszystkich już nie pamiętam, ale przeprowadzony lata temu ścisły rachunek wykazał, że było ich dokładnie 40.

Była Kuleczka, która - nęcona kolorem - padła bez tchu po konsumpcji plastikowego, pomarańczowego jak marchewka kołowrotka wybiegowego. Był Bałwanek, który swoją podróż ku wolności zakończył tragicznie pod wanną. Był Węgielek, który niczym alpinista osunął się w przepaść między ścianą a szafą. Upadek pewnie by przeżył, ale plecy szafy wraz z krzywą ścianą sprawiły, że zaklinował się bidulek w połowie. Drugą część lotu ku podłodze dokończył po długich dniach dwóch, już jako Diamencik (sztywniejsza postać Węgielka). Była też Szaraczka. Okaz laboratoryjny. Nie wiem, co to było za laboratorium, ale żywot Szaraczki do najdłuższych nie należał a końca dobiegł na rękach mej siostry w dzień jej pierwszej komunii. Radosny dzień w mgnieniu oka stał się dniem traumy. Traumy, którą skutecznie odpędzić się udało nabywając pięć nowych, małych, futrzanych, strzygących wąsikami pyszczków.

I znowu się zaczęło. Izaurę, urodą przewyższającą serialową imienniczkę,  zdecydowanie zgubił instynkt poznawczy. Chcąc zapewne dogłębnie zbadać, jak jej świat wygląda od spodu zginęła nagle, przygnieciona własnym akwarium. Czarnulek, chyba też wychowanek wspomnianego laboratorium, był okazem szczególnym. Rozstępujące się gęste futerko pod wpływem dziecięcych dmuchnięć odsłaniało skórę w kolorze innym niż różowy. Odsłaniało skórę czarną. Taki chomiczy murzynek! Niezwykły. Wkrótce jednak okazało się, że to czerniak! I tak po krótkiej bytności u nas na chomiczych wczasach, wrócił z powrotem na łono laboratoryjnych badań. Może za dużo słońca. Sam nie wiem. Zapewnienia rodziców, że Czarnulek ma się dobrze, terapia przebiega dobrze i na pewno z tego wyjdzie nie były w stanie ukoić bólu po takiej stracie. Dopiero pół tuzina nowych obiektów westchnień dających ujście dziecięcej nadopiekuńczości załatwiło sprawę.
Wszystkich ich losów już nie pamiętam. Koniec końców po erze chomików nastała krótka era kury, potem miesiąc jeża a potem już całkiem zwyczajnie panował kot i pies.

Dziś bez morału. Choć i tak wyszło chyba dość refleksyjnie.

sobota, 1 marca 2014

(meta)bolizm myśli

Metabolizm myśli ma to do siebie, że nie zawsze kończy się kupą.

Zróbmy mały eksperyment. Spróbujmy wcielić się w postać 25-letniego Tomka. Bez obaw, Tomek jest spoko! Jest bardzo inteligentnym, błyskotliwym, przystojnym i czarującym mężczyzną. A przy tym niezwykle miłym i serdecznym. Rozumie kobiety. Lubi zwierzęta (a może odwrotnie). Uwielbia słodycze, których sobie nigdy nie odmawia, a przy tym nie tyje. Uspokajam. Nie ćwiczy (to tak, aby ułatwić zadanie Czytelniczkom).

Jakby jeszcze u najbardziej zatwardziałych jednostek były opory przed wcieleniem się w rolę dzielnego Tomka, to dodam, że Tomek, pisząc zupełnie od niechcenia, wybierany jest blogerem roku od lat przeszło dwudziestu! We wszystkich kategoriach!

Tomek też kocha. Kocha zupełnie zwykłą dziewczynę, Joasię. Joasia jest drobną, przeciętnej urody, delikatną i nieco anemiczną wegetarianką. Dla Tomka jest całym światem.

(tu mały apel do Czytelniczek: nie jesteśmy Joasią! Jesteśmy Tomkiem!)

W ciepły majowy wieczór Tomek zaprasza Joasię na grilla i przedstawia ją swoim  przyjaciołom. Następują wymuszone lekko serdeczności plus kilka kurtuazyjnych, zapoznawczych dygnięć. Asia jako jedyna nie dzieli entuzjazmu dla tego, co skwierczy na rozżarzonej kratownicy.

- Ojej, to co Ty Asiu jesz, jak nie jesz mięsa? - ktoś pyta.

Asia pręgierzem spojrzeń została wypchnięta na środek i zmuszona do opowiadania o bogactwie roślin strączkowych, o warzywach, zbożach, sojach, amarantusach i innych skarbach bezmięsnej kuchni. Na twarzach widzi zaciekawienie. Zaciekawienie, z jakim słucha się o dziwactwie.

Rok później. Asia ląduje na podobnej imprezie u boku Stefana. Z Tomkiem się rozstała. Okazał się zarozumiałym, nieczułym gburem, żeby nie powiedzieć bydlakiem. Stefan jest zupełnie inny. Z Tomkiem łączy go tylko miłość do słodyczy. Stefan jednak ma sporą nadwagę, podwyższony cholesterol i trójglicerydy trzykrotnie ponad normę.

- Ojej, to co Ty Asiu jesz, jak nie jesz mięsa? - pada znajome pytanie...

Rok później. Asia ląduje na podobnej imprezie u boku Konrada. Stefan zmarł na zawał, wdrapując się po schodach do niskopokładowego tramwaju. Konrad jest lekarzem. To on bezskutecznie reanimował Stefana.

- Ojej, to co Ty Asiu jesz, jak nie jesz mięsa? - pyta kolega Konrada z kliniki zaburzeń żywienia...

Rok później. Asia poznaje Alfreda (Konrad przepadł bez śladu. Ponoć dyżuruje). Alfred jest malarzem. Daje poczucie bezpieczeństwa. Alfred nie ma przyjaciół.

***

I tak naprawdę w tej bajce nie chodzi o to, czy bezmięsna dieta to dziwactwo. Chodzi o pytania, jakie zadajemy drugiemu człowiekowi. Czasem zupełnie niechcący wywołujemy nimi u rozmówcy torsje silniejsze od tych, które gnębią anemiczną wegetariankę po kęsie krwistego steku.

A jak na naszej drodze stanie Jakub Wojtyła, nie pytajmy go o wadowickie korzenie. Zachwyćmy się jego imieniem!

PS. Przepraszam za Tomka. Nie wiedziałem, że tak wyjdzie. Naprawdę.