wtorek, 19 sierpnia 2014

Rowery - część III (ostatnia)

Słuchałem ostatnio w Trójce programu o jakieś niby nieziemskiej wyprawie rowerowej i uświadomiłem sobie, że jest to temat kompletnie nieradiowy. Mimo wszelkich prób reportera, aby uczynić akcję wartką, z głośników wiało makabryczną nudą. Im więcej szczegółów, tym gorzej. Nuda, nuda, nuda!
I wiecie co? Nie chce mi się już pisać o rowerach!

Zresztą mam nieodparte wrażenie, że wyprawa rowerowa to też temat mało blogowy. Już wymyśliłem Azora, krokodyla i anakondę, aby się coś działo. I co? Nuda. Oczywiście, w kolejnych odsłonach mógłbym rozpisywać się o tym jak udusiliśmy niedźwiedzia bidonem i nabili dwa dziki na jedną szprychę, ale mi się zwyczajnie nie chce. 

Fakty są takie, że spędziliśmy na rowerach jeszcze siedem wspaniałych dni. Dni pełnych radości i beztroski, a przy tym tak absorbujących, że nie było czasu na najkrótsze wyprawy myślami ku temu, co w domu lub w pracy. Każdy dzień inny, improwizowany. Totalne "tu i teraz". Totalny "reset". I to jest w tym wszystkim najważniejsze!  

Wkrótce dodam parę zdjęć. A teraz czas nakarmić Azora dziczyzną. 

piątek, 8 sierpnia 2014

Rowery - część II

Ranek był leniwy i niemrawy. Jedynie mój mózg usilnie próbował znaleźć odpowiedź, co stało się z krokodylimi kośćmi. Z zamyślenia wyrwał mnie doskonale mi znany, dochodzący z pobliskich krzaków dźwięk - przeraźliwe beknięcie Azora. A to psia morda! Nie dość, że na gapę wtryndolił się nam na wakacje, to jeszcze maniery prezentuje iście żulerskie. Nikomu jednak jego bytności nie zdradziłem i beknięcie wziąłem na siebie.

Spakowaliśmy majdan i ruszyliśmy dalej. Azor, szkolony w służbach specjalnych, mistrz podchodów i kamuflażu działał perfekcyjnie. Wskakiwał na bagażnik ostatniego w szyku i z kocią gracją, niepostrzeżenie przeskakiwał z roweru na rower, gdy tylko dochodziło do zmian w peletonie.

Zalew Klimkówka naprawdę jest malowniczy. Niestety niemal cały zachodni brzeg jeziora zaanektowali prywaciarze i marzenie o wciągnięciu śniadania nad wodą udało się dopiero spełnić około godziny 11 w Uściu Gorlickim. Piknik niemal jak z obrazu Maneta. Żarliśmy bez opamiętania. Łapczywie, ale z manierami. Kroiliśmy i smarowaliśmy. No właśnie, jeden nóż na cztery osoby musiał stać się źródłem konfliktu. O dziwo, nie poróżniło nas to, kto ma komu nóż przekazać, ale sama technika tejże operacji. Zapamiętujemy: "Noża nie podajemy ostrzem! To grozi zranieniem lub co gorsza awanturą!"

Po śniadaniu ruszyliśmy mozolnie ku wsi Regietów. Upał niemiłosierny. Pić się chce. Sklepów nie ma. Dopadł nas kryzys i zniechęcenie. Tempo poruszania się spadało. Siodełko coraz śmielej uciskało wrażliwe punkty. Ból, pot i rozpacz! Psycha siadała. Słońce skutecznie wytapiało resztki motywacji. Pierwszy pękł Krzyś i jął szarpać wyrwaną z drewnianej chaty łemkowską babulinkę. "Pani, gdzie tu je piwo?" -  krzyczał łamiącym się głosem i wbił w nią suche jak pieprz spojrzenie.
Informacja, że ponoć jest w stadninie, w Regietowie była jak zastrzyk EPO. Niemrawość przerodziła się w ruchliwość, powłóczenie pedałami zastąpił żwawy kłus a mglista wizja złocistego trunku z pianą nabrała realnych kształtów. Wszyscy pomknęli jak oszalali. Ja obejrzałem się jeszcze za siebie. Na pierwszym planie niewzruszony Azor lizał sobie szeroko rozumiane podbrzusze, na dalszym - babulinka, posłanka cudownej nowiny zataczała się lekko po tym, jak przydzwoniła w nadproże aureolą.  

Jeszcze kilka kilometrów nieludzkiej walki, jeszcze podjazd, zjazd, dwa zakręty i byliśmy na miejscu. Pragnienie ugaszone. Ugaszone po pięciokroć! 

Na lekkim rauszu cwałujemy dalej, do bazy biwakowej w Radocynie. W spożywczaku przydrożnym dokonujemy jeszcze zakupów na wieczorną bibkę i doraźnie podbijamy stan błogości o dwie kolejne jednostki chmielne. Jest lekkość, radość, beztroska, jedynie polna droga zdaje się być zbyt wąska. Ale co tam. Chce się znowu żyć! (i chce się znowu sikać!).

Wieczorna biesiada przy namiotach obfitowała w ponadczasowe mądrości, istna filozoficzno-strukturalna analiza zawiłości ludzkiej psychiki. Niestety kompletnie nic z tej analizy nie pamiętam. W głowie została mi jedynie frywolna przyśpiewka "Radocyna, Radocyna! ktoś tam gdzieś tam się wypina". 

Druga noc też bez misia.


Rowery - część I

Turystyka rowerowa to zło. Może nie tyle zło dla ciała, ale z pewnością zło dla dupy.

W zasadzie na tym mógłbym zakończyć relację z tegorocznej eskapady. Jest myśl. Jest przekaz. Jest pole do interpretacji. Może nawet i jest refleksja. Po co więc pisać dalej?

Ano po to, aby na ten przykład sięgnąć po literacką nagrodę Nobla! Niech zacne jury ma materiał do piania z zachwytu. Niech sobie tam w Sztokholmie radośnie ucztują nad Kocim Wentylem zatapiając się w kolejnych akapitach.
Jest rzecz jasna też inny, bardziej przyziemny powód. Ten sam, który napędzał Cejrowskiego do pisania sprawozdań z wypraw. Oczywiście chodzi o autolans i nakreślenie własnej zajebistości!

No to zaczynamy!

Po tygodniach morderczych treningów, obozów kondycyjnych, ścisłej dyscypliny żywieniowej przyszedł sądny dzień, dzień 26 lipca. To właśnie w imieniny Anny wypadał start wakacyjnej wyprawy rowerowej. Trzech żylastych, idealnie wyrzeźbionych mężczyzn, o wzorowej muskulaturze zapakowało swe rowery ekwipunkiem turystycznym, szczelnie wypełniając sześćdziesięciolitrowe sakwy! Atletyczne uda opięte lycrowymi cyklo-gaciami oraz łydki, których nie powstydziłby się Szurkowski Ryś przykuwały spojrzenia żegnającego nas pospólstwa. Ruszyliśmy w pełnym słońcu. Korby zatrzeszczały pod naporem stóp, łańcuchy napięły się do granic wytrzymałości, ramy zajęczały, koła się ugięły, a siodełka zaczęły swoją mozolną rzeźbę w skalistych pośladkach! Powiat bocheński wypełnił się naszym majestatem.

Ostra wspinaczka pod Nowy Wiśnicz, potem Muchówka, potem Łososina Dolna, Gródek nad Dunajcem i już na liczniku 4 piwa! Ruszamy dalej i mijamy kolejne mieściny kierując się na Szymbark. Gdzieś po drodze uzupełniamy płyny i przy płynie numer 6 pojawia się ona!

"Czy wy musicie tyle pić? Opamiętajcie się!" - krzyczy.

Basia, istota absolutnie niepotężna, nieżylasta i nieatletyczna jedzie z nami. Też ma rower, też ma ciężkie sakwy, też jedzie pod górę i pod wiatr - jedynie jakimś sposobem nie chleje tyle co my. Najwyraźniej się mniej poci - ot taki jej feler. Jak łatwo odgadnąć szybko stała się ona Orędowniczką naszego odwodnienia. Zupełnie sobie bimbała z pełnych przejęcia wyznań:

"Patrz, szóste piwo a ja jeszcze dzisiaj nie sikałem."

W końcu dojechaliśmy na free camp za Szymbarkiem. Kościsty krokodyl i dwie gorzkawe anakondy upolowane dętką rowerową i zatłuczone pompką musiały nam wystarczyć jako strawa kolacyjna. Na szczęście nikt nie kwestionował konieczności zapicia parszywego mięsiwa. Noc pod wiatą minęła bez przygód. Niedźwiedź przyjdzie później.










czwartek, 7 sierpnia 2014

Osy

Os-os-ostatnio zacząłem się jąkać. I o dziwo jest to jąkanie, które dotkliwie kaleczy moją pisaninę. Może to też za sprawą, że postanowiłem na blogu rozprawić się z wojującymi ateistami i im boleśnie dokopać. A w zasadzie wykazać, że to oni kopią się z wiatrakami i to w imię nie wiadomo czego. Napisałem bardzo poważnego i trochę sztywniackiego posta - czyli zupełnie nie w moim stylu - w którym wykazałem bezsens wojującej postawy. Oczywiście za probierz sensu czy bezsensu przyjąłem jedyną słuszną miarę czyli twardą walutę. Po skrupulatnych wyliczeniach dowiodłem, że koszt utrzymania duchowieństwa to 20 groszy per capita miesięcznie. Czyli bzdurnie mały, aby zawracać sobie tym głowę, nie mówiąc już o zionięciu jadem. Jak zwykle po napisaniu tekstu rozpierała mnie duma. Nie dość, że pięknie wszystko napisane to jeszcze niczym szermierz z sadystyczną lubością rozpoławiałem ateistyczne korpusy.
Wstrzymałem się jednak z publikacją. Poszperałem trochę więcej, zgłębiłem temat i - o zgrozo! - okazało się, że uwzględniając wszelkie przywileje, zwolnienia z podatków itp itd szacowany faktyczny koszt wynosi około 3 złotych. Niby wciąż nie jest to kwota astronomiczna, ale rocznie to już 36 złotych. Pobladłem.

Post był już napisany i dzieliły go sekundy od publikacji a tu taki zwrot akcji. Natychmiast zacząłem pokraczną i rozpaczliwą próbę ratowania popełnionej treści. Gimnastykowałem się jak mogłem, żeby nagiąć fakty do tezy, ale im dłużej się gimnastykowałem tym bardziej traciłem przekonanie do tego, co napisałem. Nawet pomyślałem, że gdyby każdy duchowny musiał rocznie płacić 40 złotych np na utrzymanie szkół jogi to dopiero zaczęłoby się wojowanie. Finalnie post poszedł do piachu, rzecz jasna duma szermierza też!

A teraz już o osach. W garażu osy uwiły sobie gniazdo w moim polarze. Mnóstwo małych bzyczących ku*w zaatakowało mój stary, wysłużony, roboczy polar - z ciepłym kapturem. Huczało i bzyczało ich tam tysiące. Jako jednostek wybitnie dzielny zadzwoniłem na 998 i krzyknąłem: "Ratunku! Osy!". Dostałem wytyczne, co robić a wieczorem pod mój dom przyjechał wóz strażacki. Prawdę mówiąc spodziewałem się czerwonego seicento albo lepszej osobówki, no może coś w rozmiarze żuka. Tymczasem przyjechał wielki drabiniasty pojazd tak, jakby paliło się w Belwederze. Wyskoczyło z niego pięciu młodych, dzielnych i nieustraszonych. Jeden przebrał się w skafander kosmonauty albo pszczelarza (nie rozróżniam) i ze sprayem anty-osowym w prawicy i z workiem w lewicy natarł na nie niczym ja na ateistów. Zapsikał je na amen. Polar z gniazdem wrzucił do wora. Wór zawiązał i tryumfalnie wyszedł z garażu. Zrzucił kombinezon i emanował bohaterstwem. Byłem pełen podziwu i jestem przekonany, że moje kiszki wyjątkowo zamiast marsza odegrały bezdźwięczne fanfary. Cóż za akcja!

Następnego dnia w garażu wciąż były osy. Prawdę mówiąc niewiele ich ubyło. Wnikliwa obserwacja wykazała, że kierują się one do styropianowego domku. Domku, który mój tata kiedyś zbudował dla bezpańskiego kota - taka zimowa rezydencja. I ja zapragnąłem być bohaterem. Skafandra nie miałem, ale wyposażony w spray i miotłę natarłem na pasiaste owadziska w barwach Borussii Dortmund. Koci domek rażony miotłą spadając na podłogę stracił jedną ścianę (Tato, lipnieś to pokleił) i oczom moim ukazało się gniazdo wielkości futbolówki. Tsssssssssssss.... - ten dźwięk trwał z 10 sekund aż do wykończenia puchy. To było 10 sekund olbrzymiej frajdy i buzującej adrenaliny. Następnie szybkim ruchem na gniazdo narzuciłem stare prześcieradło i uciekłem.

Wrócę tam za jakiś czas... pozamiatać trupy.