poniedziałek, 29 grudnia 2014

Kolędowanie

Zawijam na poświąteczną biesiadę do przyjaciół. Trzeba dojeść i dopić pozostałości z bożonarodzeniowego stołu. Mocno zmrożona wódka wypełnia kieliszki. Śledzie nabite na widelce gotowe do boju. I ognia! I siup! Wchodzi idealnie. I już gęstym, oleistym strumieniem napełnia się następna kolejka. Tempo wysokie. Inaczej być nie może, jestem przecież w porządnym, polskim, katolickim domu. Tu nie dba się tylko o porządek i wystrój. Tu dba się o to, aby świąteczna moc rozpalała też wnętrze!

Pierwsza duża bitwa za nami. Druga i trzecia się mrozi. Idziemy stroić gitary.
Daj mi E basowe! Daję E. Daj mi A! Daję E - jakże te samogłoski podobne są czasem do siebie. W końcu się udaje. Lecimy ze śpiewnika wszystko po kolei: "Do szopy", "Lulajże", "Wśród nocnej" itd. Ten śpiewnik to jakieś ambitne opracowanie. Zbyt ambitne. Akordy rozpisane są bardzo skrupulatnie. W locie sobie  je upraszczamy i redukujemy do trzech, góra do czterech. Każdy do innych. Mimo wszystko brzmimy wybitnie. W muzycznej nomenklaturze zdecydowanie gramy "con fuoco".

Ojciec kumpla, rocznik 1938, przestaje śpiewać. Macha ręką i mówi: Zostawcie te gitary i chodźmy się napić. Starszyzny słuchamy - zwłaszcza w słusznej sprawie. I znowu walczymy. Bitwy numer dwa i trzy ciągną się dłużej. Dobija czwarta rano. Przy stole wciąż siedzi ciocia, rocznik 1917! Najstarsza osoba jaką znam. To nasza wielka fanka! Uwielbia nas i kocha nasze muzykowanie. Pije z nami. W jej naparstku jest jednak biovital. Rozmowa słabo się klei. Wszystko wskazuje na to, że ciocia jest kompletnie głucha.

Przystępujemy do koncertu finałowego. Gramy szlagiery: "Pa pa pa pa, pa pa pa pa" Skaldów (to takie o janosikach i Kmicicu) i Last Christmas (coś chyba o około świątecznej miłości Dżordża M.). Po każdym wykonaniu wcielamy się w publiczność, oklaskujemy swój występ, piszczymy i krzyczymy: "bis!".

W końcu odrywamy ciocię od kielicha i kładziemy do spania. Rocznik 1938 ranny podczas ostatniej bitwy i ogłuszony Dżordżem M. legł sam.

Dwóch wybitnych muzyków ostałych na placu boju przystępuje do nieplanowanej bitwy numer 4. Nieprzyjaciel jest mocny i rudy. Coli za mało. W połowie walki kapitulujemy. Wyczołgujemy się z okopów i pełzniemy w kierunku łóżek. Łóżka są pościelone. To miłe, ale jesteśmy w końcu w porządnym, polskim, katolickim domu.

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Prezenty

Dla siostry piłka nożna.
Dla taty krem pod oczy.
Dla mamy zestaw wierteł.

Hmm... Takie czasy.

Ida

Wyróżnienia, nagrody, nominacje, Oskary... te wszystkie słowa padają ostatnio w kontekście filmu "Ida". Jako bloger z aspiracjami celebryckimi nie mogłem zatem nie obejrzeć. Jestem świeżo po seansie i przyznaję, że film jest dobry! Jest poruszający, smutny, przygnębiający, ale nie ma w sobie nic - a na to jestem potwornie wyczulony - z wyciskacza łez. W szczególności nie ma w nim karykaturalnego piętrzenia nieszczęść i innych tanich chwytów, których jedynym celem jest wzbudzenie u widza litości i współczucia.

W ogóle to rzadko chodzę do kina. Tym razem wybrałem się "Pod Barany". Przed seansem tłum osób nerwowo oczekuje na otwarcie sali. Średnia wieku wysoka. Zawyżona znacząco przez leciwe damy w beretach. W końcu drzwi się otwierają. Tłum rusza do szturmu i napiera na cherlawego biletera. Mam przez chwilę wrażenie, że grupa widzów przybiegła tutaj prosto z lidlowej promocji karpia. "Już się chyba zaczęło" - podgrzewam atmosferę. W końcu jesteśmy w środku. Siadamy. Pełna sala. Ludzie gadają, wiercą się jak banda uczniów z niższych klas szkoły podstawowej. Nie ma reklam. Puszczają Idę. Jarmark stopniowo gaśnie.

Ida nie ściska znienacka za gardło. Ida jest strumieniem, który powoli, równomiernie ściska wszystko. Przynajmniej mnie jakoś zgniotło i autentycznie przygnębiło.

Po ostatniej scenie salę kinową przeszło jakieś westchnienie ulgi i zapanowała kompletna cisza. Wszyscy siedzą przytłoczeni balastem, który wchłonęli z ekranu.  Gdyby z ostatniego rzędu ktoś ryknął z radosnym, pijackim zaśpiewem: "Kurwa, ale to piękne było!" to byłby moim bohaterem! - ale ja jestem trochę zryty i lubię spontaniczne, mocne kontrasty.

Są też dwie sprawy, które mnie w samym filmie trochę drażniły. Myślę, że ambitne, dobre kino nie musi sięgać po wyeksploatowaną tematykę homoseksualną czy żydowską. To taki tani chwyt komercyjny, który ma być trampoliną do rozgłosu i sukcesu. Przy scenie, w której widz dowiaduje się, że Ida jest Żydówką pomyślałem sobie: "szkoda, że nie lesbą". I ta myśl to nie jest owoc braku tolerancji, to ewidentnie zmęczenie materiału.

Druga sprawa to  nietypowy format jak i samo kadrowanie. Z jednej strony zawężenie ekranu ogniskuje uwagę widza na tym, co ważne, z drugiej - kadrowanie, które często wycina pół postaci pod koniec seansu zaczęło mnie drażnić i męczyć. Odbierałem to jako zbyt mocno dominującą formę nad treścią. Można to było chyba zrobić subtelniej.

Ale to naprawdę drobiazgi, może nawet czepialstwo. Na pewno film warto zobaczyć. I przestrzegam stanowczo, że nie nadaje się on na aperitif przed sylwestrową balangą.

środa, 17 grudnia 2014

Mikołaj

Podczas wróżb andrzejkowych pomyślałem sobie, że listopad to jest taka szara masa z dwóch stron zakończona woskiem. Z jednej strony kremowy wosk cmentarny, z drugiej bardziej szlachetny, taki z świecy domowej. I z tego szlachetniejszego lepiszcza (a konkretnie z gromnicy) wywróżyłem sobie przyszłość świetlaną. Pierwszą figurą unoszącą się na tafli wody w niewielkim rondelku była kobyła, drugą - była kamera, a trzecia przypominała kapelusz. Niechybnie będę kręcił westerny! 

Święta na Dzikim Zachodzie! W samo południe ludność miasteczka West Point odrywa się od patroszenia karpi i wychodzi na ulicę. Tu Święty Mikołaj w pięknym, choć lekko przykurzonym płaszczu wiąże renifery do werandy przy sklepiku z suwenirami. Po drugiej stronie, w wahadłowych drzwiach Saloonu pojawia się czarny charakter w śnieżnobiałym uniformie. To lokalny zawadiaka i zbir, znany jako Dziadek Mróz. Mierzy przybysza wzrokiem i w końcu ochrypłym acz donośnym głosem przemawia.

- Nic tu po tobie! Sadzaj swe tłuste dupsko na te dwie jeleniowate szkapy i wyjazd z mojego miasta Czerwona Gnido!
- O ho ho ho - odpowiada Mikołaj niskim, dźwięcznym głosem, znanym skądinąd z reklam coca-coli. Uśmiecha się serdecznie. - Ja tylko wpadłem kupić prezenty i już się zbieram.
- Nic tu nie kupisz! - Dziadek Mróz kładzie dłoń na prawym biodrze i odsłania srebrzystego colta.

Chwilę jeszcze gadają, walczą na spojrzenia, groźne miny, gesty i wyzwiska. Tłum gapiów śledzi z uwagą jak nakręca się ta potężna spirala nienawiści. W końcu pada inwektywa, która oznacza przejście od słów do czynów. Oznacza pojedynek! 

Stają plecami do siebie na środku placu. Biały przy Czerwonym. Czerwony przy Białym. Cóż za symbolika! Są niczym polska flaga, która zaraz zostanie rozdarta nienawiścią o nieznanej etiologii. Ruszają. Pięć leniwych miarowych kroków odbija się echem w sercach tłumu. A potem przeraźliwy huk i świst kul.

Ludzie rozchodzą się i wracają do patroszenia ryb i  lepienia uszów. Dwaj sekundanci ciągną za nogi podziurawionego jak sito Dziadka Mroza w kierunku szopy miejscowego znachora i tak nieśmiało komentują minione zdarzenia:

- Cóż zrobić. Znowu będą święta bez śniegu!
- Niepotrzebnie mu z tym pedałem wyjechał.

czwartek, 13 listopada 2014

W górach przyszło natchnienie... bójcie się!



Zlekceważyłem jedno grzęzawisko
I przemoczyłem serce
Już nie zapłonie więcej
Pierdolę kurwa wszystko!

Przemokły też skarpety
Jebany los poety!






Oczywiście jestem bardzo dumny z siebie.
Czy można być recenzentem własnej pracy? Można! Bo kto mi zabroni?! A zatem recenzja:

No cóż, mamy tu do czynienia z dziełem, które ciężko zaklasyfikować. Można domniemywać, że autor czerpał inspirację z własnego łazęgostwa i niezdarności. Najzwyczajniej rzecz ujmując, jest to owoc frustracji, która rozsadzała łamagę po wdepnięciu w kałużę. Nieudolna próba transpozycji buta na serce jest tanim chwytem, który bardziej drażni niż zachwyca. O ile jednak pierwsze trzy wersy niosą jeszcze jakieś szczątki liryzmu, o tyle trzy kolejne nie niosą już kompletnie niczego - no chyba, że interesuje nas muł z wspomnianego grzęzawiska. Przesycenie wulgaryzmami jest niewątpliwie przejawem indolencji twórczej i braku koncepcji. Szkoda, że opętani megalomanią "twórcy" takimi literackimi wymiocinami zaśmiecają przestrzeń publiczną.

Dalej jestem z siebie dumny!

sobota, 8 listopada 2014

Spotkanie klasowe

Wczoraj spotkanie klasowe, dzisiaj ogromny kac.  Leżę.
Takie spotkanie po latach to dziwna sprawa, niby się wszystkich zna, a jednak wszyscy jacyś obcy.
Pulsuje mi w skroniach. Wyobrażam sobie, że poduszka jest kobiecym ciałem - najlepiej ciałem lodowatej, północno-skandynawskiej blondyny! Przylegam do jej ikeowskich tatuaży czołem i twarzą. Jest ciut lepiej, ale tylko ciut, bo nie mogę oddychać. Przekręcam się znowu na plecy. Patrzę w sufit. Jeden, dwa, trzy, cztery... - liczę wypite piwa - pięć, sześć, siedem... Nieważne. Znowu za dużo.
Kanalizuję energię całego wszechświata i wtłaczam ją w swoje ciało. "Nie ruszaj się nigdzie. Zaraz do Ciebie wrócę." - mówię zawadiacko do poduszki i z grymasem zwlekam się z wyra. Jak pokurcz zmierzam do kuchni, a wszechświat bezszelestnie wysysa ze mnie wszystko, co przed chwilą mu ukradłem.

W lodówce udaje się upolować Danio. Zaciągam ofiarę do legowiska i tam ją pożeram. Jak zwierz, jak drapieżnik! Jest zimna i waniliowa. Nasycony wtulam się w puszystość ukochanej.

Szkoda dnia. Trzeba coś zrobić. - jakiś głos rozsądku przebija się do mojej świadomości i zakłóca mi błogość. Najlepiej w takiej sytuacji jest zrobić pranie. Nastawiam ciemne i wracam do wyra. Leżę jak leżałem i już dnia nie marnuję. Pralka buczy. Rozsądek oszukany fortelem!

Wielki świder wjeżdża mi przez ucho w sam środek mózgu. Pralka wiruje. Rozpirza wszystko w mojej głowie. Miksuje. To w lewo, to w prawo. Mózgopodobna breja staje się jednolita. Jeszcze jakiś świst, cyknięcie i cisza. Totalna cisza.

Ciemne pranie to był zły wybór. Fura ciuchów i w chuj skarpetek. Nie lubię wieszać tych małych pizd. W ogóle nie lubię wieszać. Mogłem zacząć od czerwonego.

Wieszam mozolnie, powoli i ciasno. Skarpetka przy skarpetce, majtki przy majtkach, Z utrapioną miną zaspokajam głos rozsądku. Udaje się. Wszystko wisi.

Nastawiam jasne i przystępuję do brawurowej akcji: jajecznica!
Jaja są dobre na wszystko. W jaja naprawdę wierzę. Skandynawska piękność łypie z łóżka w stronę patelni i przygryza lubieżnie brzeg poszewki. Ech, ponosi chyba fantazja szwedzkiego kurwiszona!

Następne spotkanie klasowe za lat piętnaście. Czuwaj!

niedziela, 26 października 2014

Jesienią gotujemy zupy

Jesień to czas refleksji i zadumy. Czas, w którym nasze myśli stymulowane nędzą krajobrazu chętnie opuszczają codzienny grajdołek w poszukiwaniu głębszego sensu. Uciekają gdzieś hen daleko szukając odpowiedniej perspektywy, aby ogarnąć nasze jestestwo.

Dbajmy jednak o to, aby ta ich ucieczka była kontrolowana. Niech będą niczym latawiec na mocnym sznurku. Nie pozwólmy im wzbić się zbyt wysoko! Jest bowiem realne ryzyko, że stamtąd dostrzec by mogły całkowitą iluzję teraźniejszości. A wtedy depresja, płacz, lament i ostatni sakrament.

Toteż zaduma i refleksja winna mieć wymiar lekko cucący, a nie nokautujący. Dlatego też dzisiaj, po tym krótkim filozoficznym dyrdymoleniu, zanurzymy się zupełnie w doczesności, a dokładniej, zanurzymy się w zupie pomidorowej.

Czas przygotowania: około 2 godzin.
Do zupy potrzebujemy:

  • 1 naiwna osoba umiejąca gotować
  • minimalne umiejętności aktorskie 
  • pieniądze na składniki (opcjonalnie) 

Do naiwnej osoby dzwonimy i słabym głosem pytamy "Cześć, co tam słychać?" - przecinek w tej powitalnej kwestii zastępujemy przeraźliwym kaszlnięciem. Następnie w kilku zdaniach malujemy dramatyczny obraz naszej ciężkiej sytuacji, z naciskiem na nieporadność. Krótko mówiąc, na litość wabimy kucharza do naszej kuchni. W ostateczności, jak nie bardzo wychodzi, można sięgnąć po technikę "na nieżyjącą babcię". Z nostalgią w głosie mówimy: "Dawniej jak rozkładało mnie choróbsko to babcina pomidorówka stawiała mnie na nogi... szkoda, że to już wyłącznie wspomnienie..." i wypowiedź wieńczymy umęczonym westchnięciem. Wiem, że ta technika może budzić mieszane uczucia, ale skuteczności nie można jej odmówić.
Po około 60 minutach od dobrze przeprowadzonej rozmowy powinniśmy witać gościa z siatkami pełnymi zakupów. Oddajemy mu kuchnie, a sami wędrujemy do wyra i niecierpliwie czekamy. Po kolejnych 60 minutach zupa powinna być już gotowa. Wypełzamy spod kołdry, zwracamy gościowi pieniądze (o ile je mamy) i troskliwie mówiąc "nie chcę Cię zarazić" czule wypychamy go z mieszkania.

Udało się. Zaglądamy do garnka i uśmiechamy się do zupy. A zdarza się czasem, że zupa ów szelmowski uśmiech nam odwzajemnia. 



Wiem. Jestem potworem. 





czwartek, 23 października 2014

Pomór

Epidemia grypy. Totalny pomór. Połowa populacji męskiej uziemiona w łóżkach. Smarkają z teatralnym grymasem w rękawy swoich pidżam, tudzież w rogi pościeli. Czasem przekręcą się na bok i tępo patrzą w okno. Krople deszczu, świst wiatru, mroczne, ołowiane chmury - wszystko to jednoznacznie zwiastuje, że nadciąga najgorszy skurwiel z najgorszych. Nadciąga listopad.

Też leżę w wyrze i patrzę w okno. Ważę z 200kg. Większość tego ciężaru rozkłada się po równo między smarki i przygnębienie. Pozostałe parę kilogramów to ja. Z kuchni dochodzą bulgoty. Mój najlepszy przyjaciel Kret przetyka zlew. Kibicuję mu w jego wytrawnej walce. Zmaga się pewnie teraz z czopem scementowanym owsianką.

Co też mi strzeliło do łba, żeby zacząć jeść owsiankę? Zamiast normalnie po chłopsku wciągać chleb z pasztetem to przesiadłem się na płatki z wkładką owocową. Te wszechobecne mądrości na temat jak być fit i jak żyć zdrowo zrobiły mi wodę z mózgu... i gluta w zlewie. Nieważne. Ważne, że mam Przyjaciela!

Na podłodze przy łóżku stoi kubek z herbatą. Trzynasta herbata dzisiaj. Liczę je sobie. Co piąty kubek łykam wygrzebaną spod kołdry polopirynę. Czyli jeszcze nie teraz. W łóżku mam całą aptekę: piguły, syropy, saszetki. Szeleści, gdy się przetaczam z boku na bok.

W łóżku mam też telefon - smartfona z internetem. A zatem mam cały świat. Uciekam od obrazów zza okna w stronę zdjęć z wakacji. Przewijam je sobie leniwie. Błękit nieba, zielone łąki, słońce, jezioro, opalone ciała... wspomnienia z czasów błogości powoli wracają. Sprężyny łóżkowego materaca mogą na chwilę odetchnąć. Na bardzo krótką chwilę, bo oto znów na dnie płuc odrywa się flegma i domaga się odkrztuszenia. Kaszlę. Przecieram ekran telefonu rękawem i oglądam dalej. Przerzucam się na maila. Nic. Smsa też nie ma. Nawet kret ucichł. Wstaję i idę do kuchni, by sprawdzić efekty. Nosz kurwa mać, pierdolona pizda owsianka! - charczę pod nosem. Wygrała. Kret na łopatkach, sztywny i nieruchomy. Tajemnicę czy owies zawiera gluten zabrał do grobu.

Zostałem sam. Nastawiam wodę na kolejną herbatę.
I tak w kółko, do nie wiadomo kiedy.



niedziela, 19 października 2014

Za osiem milionów

Wieczór. Jesienny wieczór. W kuchni gra radio. W przerwie między piosenkami, zupełnie beznamiętny głos spikera obwieszcza, że jest godzina za osiem milionów dziewiętnasta.

Dziwna godzina. Za osiem milionów? Za osiem milionów czego? - bezwiednie zaczynam się zastanawiać czy jest coś takiego w przyrodzie, co można liczyć w milionach i wyrażać tym krótki czas.

Może serce jakiegoś mikroba tak szybko kołata. Ale czy istnieje jakieś takie małe rozedrgane żyjątko? Może istnieje. Kto wie, może zamieszkuje nawet w moich powiekach.
Zażywam magnez. Popijam wodą.

poniedziałek, 22 września 2014

Pomysł

Lata temu, jeszcze w szkole podstawowej grywałem namiętnie w szachy. Wśród uczniowskiej braci toczyliśmy naprawdę zacięte pojedynki. Nad szachownicą tłoczyło się grono rozentuzjazmowanych kibiców przeżywających każde posunięcie. Czasem, któryś z nich krzyczał: "Ależ widzę ruch!" i cały podskakiwał z podniecenia siejąc zamęt w głowach graczy.

Mój poprzedni, jakże euforyczny wpis zakończony lekką nutą tajemniczości to poniekąd taki właśnie szczeniacki krzyk. Tryumfalne obwieszczenie światu, że widzę ruch! Ruch na blogowej szachownicy. Aby analogia była pełna, to w głowach innych blogerów teraz winno się kotłować. Wszystkie procesy myślowe powinny węszyć w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania: "Cóż on dostrzegł? Cóż on wymyślił?"

No właśnie, jakiż to pomysł wpadł mi do głowy podczas gdy cała Polska świętowała sukces naszych siatkarzy?

Otóż wymyśliłem nową i nieskromnie wydaje mi się, że dość ciekawą formułę bloga. Formułę z misją społeczną. Wyobraźmy sobie bloga, na którym opisuję życie ciężko chorego dziecka. Dajmy na to 8-letniej Małgosi chorej na białaczkę. Opisuję świat jej oczami. O tym, że jak śpi z ukochanym misiem to mniej ją boli. O tym, że wczoraj była z mamą w sklepie i niestety zabrakło pieniążków na nową lalkę, bo przecież trzeba oszczędzać i odkładać na zabieg. O tym, że pan doktor z siwą brodą podobny jest do Mikołaja tylko ubiór jakiś taki inny. O tym, że coraz rzadziej chodzi do szkoły i że chciałaby się bawić z innymi dziećmi, ale sił często brak. O tym, że zazdrości Tomkowi (starszemu bratu) tego, że wyjechał na obóz nad morze....
W wielkim skrócie autentyczny i przejmujący obraz. Obraz życia trapionego chorobą, niewinnego dziecka. Coś w stylu książki "Chce się żyć".

Czytelnik z każdym postem zgrabnie wciągany jest w tę wzruszającą historię. Zupełnie naturalnym odruchem staje się chęć niesienia pomocy, chęć okazania wsparcia lub najzwyczajniej chęć przekazania pieniędzy. I tu jest clou sprawy! Tylko ja wiem kim jest mała Małgosia! I ja tego nikomu wprost nie powiem. To kolejne posty odsłaniają nowe fakty i określają coraz precyzyjniej kontekst. Chcesz pomóc to czytaj uważnie, wyłapuj wskazówki i zostań detektywem na tropie ludzi potrzebujących pomocy! Sam odnajdź Małgosię!

Ot taki pomysł! Jak się podoba to można ukraść, bo ja z nim pewnie nic nie zrobię.

niedziela, 21 września 2014

Mamy złoto!

Otumaniona facjata to objaw psychicznego wycieńczenia. Psychiczne wycieńczenie to z kolei owoc długotrwałej nadprodukcji myśli, czyli sytuacji, w której mózg rodzi więcej myśli niż sam jest w stanie przetworzyć. Synapsy się grzeją, kora się wypiętrza, istota szara czernieje, hipokamp tężeje - jednym słowem totalny rozpierdol.

Mamy złoto! - pomyślałem sobie i uśmiechnąłem się pod nosem. Ucieszyłem się z tego uśmiechu bardziej niż ze złota. To jakiś taki mały wyłom na moim ponurym obliczu. Po chwili jednak moja mimika powróciła do tępego i nijakiego stanu wyjściowego.

I wydawać by się mogło, że w takim stanie to już ni hu hu! Nic tylko się zahibernować i czekać na lepsze czasy. Zniknąć w szufladzie lodowej i oszczędzić światu swojej bezbarwności!

A jednak to właśnie w takim stanie wpadłem na pewien pomysł! Nie wiem czy dobry czy kiepski, ale z pewnością intrygujący. Wpadłem na pomysł na bloga!

poniedziałek, 15 września 2014

Jesień

Idzie jesień. A tuż przy niej wiadomo, drepcze mała, szara, wredna pizda, o imieniu Deprecha. I wywraca świńskimi oczkami czyhając na moment naszej nieuwagi. Czai się, by znienacka jednym susem wbić się w nasz krwiobieg i wtłoczyć do niego cierpką toksynę.

I na nic grube płaszcze, na nic ciepłe szale, 
Na nic też rajtuzy, leginsy, korale
Deprecha już zaciera swoje tarcze tnące
I czeka niecierpliwie aż osłabnie słońce

I ciach i sru!
I bach i w ruch!
Ruszyła maszyna po liściach niedbale
W dziupli ma centralnie nasz środkowy palec
Nic jej nie poskromi, nic jej nie powstrzyma
No chyba, że zima!

*****

Na jesień odzywa się we mnie jakiś taki pierwiastek liryczny. Zdaje się, że to już. Wybaczcie! Z innych ciekawostek, to czasami, głównie w listopadowe wieczory, wydaje mi się, że mam na imię Ildefons. Całkiem niekiepsko, prawda? 


piątek, 12 września 2014

Miłość

Najtrudniej jest kochać tych, którzy miłości potrzebują najbardziej.

Na taką oto mądrość natrafiłem ostatnio. Proszę przeczytać ją raz jeszcze, powoli.

Nie będę roztrząsał, czy jest to mądrość wielkiego kalibru czy też prostackie generalizowanie wysnute na podstawie kilku przypadków. Tak czy owak, ludzie trudni, z emocjonalnymi wyrwami skrzętnie skrywanymi pod skorupą dzielności łakną miłości. Łakną miłości chyba bardziej niż inni, wręcz drapieżnie.

No dobrze, a kogo jest kochać najłatwiej? (oprócz słitaśnego trzymiesięcznego szczeniaka).
Zdecydowanie ludzi sprawnych fizycznie, zdrowych emocjonalnie, radosnych, do tego pięknych, z mnóstwem talentów, wrażliwych i dobrych. Choć nie! Dobrych niekoniecznie!

A teraz czas na ćwiczenie. Proszę spośród znajomych lub przyjaciół wybrać kilka osób i zastanowić się, do której grupy one należą. Można śmiało wybrać też mnie. Będę zaszczycony.

I jak? Trafił ktoś do kategorii słitaśnych szczeniaków? Czy wszyscy wpadli do wygłodniałych drapieżników z wyrwami i skorupami?

A sami siebie jak postrzegamy? Trudno nas kochać czy łatwo? A może da się coś zrobić, aby kochać nas było łatwiej?

Zwłaszcza to ostatnie pytanie jest nurtujące. Mocowałem się z nim długo. Szukałem i głowiłem się nad tym, jakie podjąć kroki, aby dokonać w sobie korzystnej transformacji.

Koniec końców..... zapisałem się na siłownię.


wtorek, 19 sierpnia 2014

Rowery - część III (ostatnia)

Słuchałem ostatnio w Trójce programu o jakieś niby nieziemskiej wyprawie rowerowej i uświadomiłem sobie, że jest to temat kompletnie nieradiowy. Mimo wszelkich prób reportera, aby uczynić akcję wartką, z głośników wiało makabryczną nudą. Im więcej szczegółów, tym gorzej. Nuda, nuda, nuda!
I wiecie co? Nie chce mi się już pisać o rowerach!

Zresztą mam nieodparte wrażenie, że wyprawa rowerowa to też temat mało blogowy. Już wymyśliłem Azora, krokodyla i anakondę, aby się coś działo. I co? Nuda. Oczywiście, w kolejnych odsłonach mógłbym rozpisywać się o tym jak udusiliśmy niedźwiedzia bidonem i nabili dwa dziki na jedną szprychę, ale mi się zwyczajnie nie chce. 

Fakty są takie, że spędziliśmy na rowerach jeszcze siedem wspaniałych dni. Dni pełnych radości i beztroski, a przy tym tak absorbujących, że nie było czasu na najkrótsze wyprawy myślami ku temu, co w domu lub w pracy. Każdy dzień inny, improwizowany. Totalne "tu i teraz". Totalny "reset". I to jest w tym wszystkim najważniejsze!  

Wkrótce dodam parę zdjęć. A teraz czas nakarmić Azora dziczyzną. 

piątek, 8 sierpnia 2014

Rowery - część II

Ranek był leniwy i niemrawy. Jedynie mój mózg usilnie próbował znaleźć odpowiedź, co stało się z krokodylimi kośćmi. Z zamyślenia wyrwał mnie doskonale mi znany, dochodzący z pobliskich krzaków dźwięk - przeraźliwe beknięcie Azora. A to psia morda! Nie dość, że na gapę wtryndolił się nam na wakacje, to jeszcze maniery prezentuje iście żulerskie. Nikomu jednak jego bytności nie zdradziłem i beknięcie wziąłem na siebie.

Spakowaliśmy majdan i ruszyliśmy dalej. Azor, szkolony w służbach specjalnych, mistrz podchodów i kamuflażu działał perfekcyjnie. Wskakiwał na bagażnik ostatniego w szyku i z kocią gracją, niepostrzeżenie przeskakiwał z roweru na rower, gdy tylko dochodziło do zmian w peletonie.

Zalew Klimkówka naprawdę jest malowniczy. Niestety niemal cały zachodni brzeg jeziora zaanektowali prywaciarze i marzenie o wciągnięciu śniadania nad wodą udało się dopiero spełnić około godziny 11 w Uściu Gorlickim. Piknik niemal jak z obrazu Maneta. Żarliśmy bez opamiętania. Łapczywie, ale z manierami. Kroiliśmy i smarowaliśmy. No właśnie, jeden nóż na cztery osoby musiał stać się źródłem konfliktu. O dziwo, nie poróżniło nas to, kto ma komu nóż przekazać, ale sama technika tejże operacji. Zapamiętujemy: "Noża nie podajemy ostrzem! To grozi zranieniem lub co gorsza awanturą!"

Po śniadaniu ruszyliśmy mozolnie ku wsi Regietów. Upał niemiłosierny. Pić się chce. Sklepów nie ma. Dopadł nas kryzys i zniechęcenie. Tempo poruszania się spadało. Siodełko coraz śmielej uciskało wrażliwe punkty. Ból, pot i rozpacz! Psycha siadała. Słońce skutecznie wytapiało resztki motywacji. Pierwszy pękł Krzyś i jął szarpać wyrwaną z drewnianej chaty łemkowską babulinkę. "Pani, gdzie tu je piwo?" -  krzyczał łamiącym się głosem i wbił w nią suche jak pieprz spojrzenie.
Informacja, że ponoć jest w stadninie, w Regietowie była jak zastrzyk EPO. Niemrawość przerodziła się w ruchliwość, powłóczenie pedałami zastąpił żwawy kłus a mglista wizja złocistego trunku z pianą nabrała realnych kształtów. Wszyscy pomknęli jak oszalali. Ja obejrzałem się jeszcze za siebie. Na pierwszym planie niewzruszony Azor lizał sobie szeroko rozumiane podbrzusze, na dalszym - babulinka, posłanka cudownej nowiny zataczała się lekko po tym, jak przydzwoniła w nadproże aureolą.  

Jeszcze kilka kilometrów nieludzkiej walki, jeszcze podjazd, zjazd, dwa zakręty i byliśmy na miejscu. Pragnienie ugaszone. Ugaszone po pięciokroć! 

Na lekkim rauszu cwałujemy dalej, do bazy biwakowej w Radocynie. W spożywczaku przydrożnym dokonujemy jeszcze zakupów na wieczorną bibkę i doraźnie podbijamy stan błogości o dwie kolejne jednostki chmielne. Jest lekkość, radość, beztroska, jedynie polna droga zdaje się być zbyt wąska. Ale co tam. Chce się znowu żyć! (i chce się znowu sikać!).

Wieczorna biesiada przy namiotach obfitowała w ponadczasowe mądrości, istna filozoficzno-strukturalna analiza zawiłości ludzkiej psychiki. Niestety kompletnie nic z tej analizy nie pamiętam. W głowie została mi jedynie frywolna przyśpiewka "Radocyna, Radocyna! ktoś tam gdzieś tam się wypina". 

Druga noc też bez misia.


Rowery - część I

Turystyka rowerowa to zło. Może nie tyle zło dla ciała, ale z pewnością zło dla dupy.

W zasadzie na tym mógłbym zakończyć relację z tegorocznej eskapady. Jest myśl. Jest przekaz. Jest pole do interpretacji. Może nawet i jest refleksja. Po co więc pisać dalej?

Ano po to, aby na ten przykład sięgnąć po literacką nagrodę Nobla! Niech zacne jury ma materiał do piania z zachwytu. Niech sobie tam w Sztokholmie radośnie ucztują nad Kocim Wentylem zatapiając się w kolejnych akapitach.
Jest rzecz jasna też inny, bardziej przyziemny powód. Ten sam, który napędzał Cejrowskiego do pisania sprawozdań z wypraw. Oczywiście chodzi o autolans i nakreślenie własnej zajebistości!

No to zaczynamy!

Po tygodniach morderczych treningów, obozów kondycyjnych, ścisłej dyscypliny żywieniowej przyszedł sądny dzień, dzień 26 lipca. To właśnie w imieniny Anny wypadał start wakacyjnej wyprawy rowerowej. Trzech żylastych, idealnie wyrzeźbionych mężczyzn, o wzorowej muskulaturze zapakowało swe rowery ekwipunkiem turystycznym, szczelnie wypełniając sześćdziesięciolitrowe sakwy! Atletyczne uda opięte lycrowymi cyklo-gaciami oraz łydki, których nie powstydziłby się Szurkowski Ryś przykuwały spojrzenia żegnającego nas pospólstwa. Ruszyliśmy w pełnym słońcu. Korby zatrzeszczały pod naporem stóp, łańcuchy napięły się do granic wytrzymałości, ramy zajęczały, koła się ugięły, a siodełka zaczęły swoją mozolną rzeźbę w skalistych pośladkach! Powiat bocheński wypełnił się naszym majestatem.

Ostra wspinaczka pod Nowy Wiśnicz, potem Muchówka, potem Łososina Dolna, Gródek nad Dunajcem i już na liczniku 4 piwa! Ruszamy dalej i mijamy kolejne mieściny kierując się na Szymbark. Gdzieś po drodze uzupełniamy płyny i przy płynie numer 6 pojawia się ona!

"Czy wy musicie tyle pić? Opamiętajcie się!" - krzyczy.

Basia, istota absolutnie niepotężna, nieżylasta i nieatletyczna jedzie z nami. Też ma rower, też ma ciężkie sakwy, też jedzie pod górę i pod wiatr - jedynie jakimś sposobem nie chleje tyle co my. Najwyraźniej się mniej poci - ot taki jej feler. Jak łatwo odgadnąć szybko stała się ona Orędowniczką naszego odwodnienia. Zupełnie sobie bimbała z pełnych przejęcia wyznań:

"Patrz, szóste piwo a ja jeszcze dzisiaj nie sikałem."

W końcu dojechaliśmy na free camp za Szymbarkiem. Kościsty krokodyl i dwie gorzkawe anakondy upolowane dętką rowerową i zatłuczone pompką musiały nam wystarczyć jako strawa kolacyjna. Na szczęście nikt nie kwestionował konieczności zapicia parszywego mięsiwa. Noc pod wiatą minęła bez przygód. Niedźwiedź przyjdzie później.










czwartek, 7 sierpnia 2014

Osy

Os-os-ostatnio zacząłem się jąkać. I o dziwo jest to jąkanie, które dotkliwie kaleczy moją pisaninę. Może to też za sprawą, że postanowiłem na blogu rozprawić się z wojującymi ateistami i im boleśnie dokopać. A w zasadzie wykazać, że to oni kopią się z wiatrakami i to w imię nie wiadomo czego. Napisałem bardzo poważnego i trochę sztywniackiego posta - czyli zupełnie nie w moim stylu - w którym wykazałem bezsens wojującej postawy. Oczywiście za probierz sensu czy bezsensu przyjąłem jedyną słuszną miarę czyli twardą walutę. Po skrupulatnych wyliczeniach dowiodłem, że koszt utrzymania duchowieństwa to 20 groszy per capita miesięcznie. Czyli bzdurnie mały, aby zawracać sobie tym głowę, nie mówiąc już o zionięciu jadem. Jak zwykle po napisaniu tekstu rozpierała mnie duma. Nie dość, że pięknie wszystko napisane to jeszcze niczym szermierz z sadystyczną lubością rozpoławiałem ateistyczne korpusy.
Wstrzymałem się jednak z publikacją. Poszperałem trochę więcej, zgłębiłem temat i - o zgrozo! - okazało się, że uwzględniając wszelkie przywileje, zwolnienia z podatków itp itd szacowany faktyczny koszt wynosi około 3 złotych. Niby wciąż nie jest to kwota astronomiczna, ale rocznie to już 36 złotych. Pobladłem.

Post był już napisany i dzieliły go sekundy od publikacji a tu taki zwrot akcji. Natychmiast zacząłem pokraczną i rozpaczliwą próbę ratowania popełnionej treści. Gimnastykowałem się jak mogłem, żeby nagiąć fakty do tezy, ale im dłużej się gimnastykowałem tym bardziej traciłem przekonanie do tego, co napisałem. Nawet pomyślałem, że gdyby każdy duchowny musiał rocznie płacić 40 złotych np na utrzymanie szkół jogi to dopiero zaczęłoby się wojowanie. Finalnie post poszedł do piachu, rzecz jasna duma szermierza też!

A teraz już o osach. W garażu osy uwiły sobie gniazdo w moim polarze. Mnóstwo małych bzyczących ku*w zaatakowało mój stary, wysłużony, roboczy polar - z ciepłym kapturem. Huczało i bzyczało ich tam tysiące. Jako jednostek wybitnie dzielny zadzwoniłem na 998 i krzyknąłem: "Ratunku! Osy!". Dostałem wytyczne, co robić a wieczorem pod mój dom przyjechał wóz strażacki. Prawdę mówiąc spodziewałem się czerwonego seicento albo lepszej osobówki, no może coś w rozmiarze żuka. Tymczasem przyjechał wielki drabiniasty pojazd tak, jakby paliło się w Belwederze. Wyskoczyło z niego pięciu młodych, dzielnych i nieustraszonych. Jeden przebrał się w skafander kosmonauty albo pszczelarza (nie rozróżniam) i ze sprayem anty-osowym w prawicy i z workiem w lewicy natarł na nie niczym ja na ateistów. Zapsikał je na amen. Polar z gniazdem wrzucił do wora. Wór zawiązał i tryumfalnie wyszedł z garażu. Zrzucił kombinezon i emanował bohaterstwem. Byłem pełen podziwu i jestem przekonany, że moje kiszki wyjątkowo zamiast marsza odegrały bezdźwięczne fanfary. Cóż za akcja!

Następnego dnia w garażu wciąż były osy. Prawdę mówiąc niewiele ich ubyło. Wnikliwa obserwacja wykazała, że kierują się one do styropianowego domku. Domku, który mój tata kiedyś zbudował dla bezpańskiego kota - taka zimowa rezydencja. I ja zapragnąłem być bohaterem. Skafandra nie miałem, ale wyposażony w spray i miotłę natarłem na pasiaste owadziska w barwach Borussii Dortmund. Koci domek rażony miotłą spadając na podłogę stracił jedną ścianę (Tato, lipnieś to pokleił) i oczom moim ukazało się gniazdo wielkości futbolówki. Tsssssssssssss.... - ten dźwięk trwał z 10 sekund aż do wykończenia puchy. To było 10 sekund olbrzymiej frajdy i buzującej adrenaliny. Następnie szybkim ruchem na gniazdo narzuciłem stare prześcieradło i uciekłem.

Wrócę tam za jakiś czas... pozamiatać trupy.




niedziela, 22 czerwca 2014

Jeszcze nie o mundialu, ale już prawie

Pamiętacie, jak ostatnio pisałem o cudownym zakupie kilometrów ręcznika papierowego w okazyjnej cenie? Otóż, wczoraj podczas mycia okien skończyła się pierwsza rolka. Odwinąwszy ostatni listek dostałem się do szarej, tekturowej rurki, którą to niezwłocznie uderzyłem się w głowę. Bez specjalnego powodu, ot po prostu lubię ten dźwięk. Tym razem, jednak po uderzeniu nastąpiło coś niezwykłego. Mniej więcej trzy i pół sekundy mój mózg zmagał się z przetwarzaniem faktów, by finalnie wypluć myśl: "O kurwa, blog!". 
Przyznaję się bez bicia: zupełnie zapomniałem o mojej wybitnej pisaninie i o moich pragnieniach zostania bloggerem roku. Co za wstyd. Ciekawe w ilu dziedzinach jeszcze moja wybitność przepadła w zapomnienie. Ech, jakby jakieś noble, oskary, fryderyki czy nawet super jedynki były przyznawane za sklerozę, to mój dorobek z pewnością byłby już całkiem spory!

Na swoje usprawiedliwienie dodam, że ostatnio wpakowałem się w pisanie jakiegoś programu do symulacji konwekcji i dyfuzji ciepła. Zagadnienie tak ciekawe, że chce się w nie wejść całym sobą i tak złożone, że dalej nie bardzo wiem na czym polega. Finalnie coś tam - dalekiego od ideału - udało się stworzyć, choć kilka razy miałem wrażenie, że prędzej główna pętla programu udusi mnie niczym garota, niż jakkolwiek wyliczy wędrówki celsjuszy. Ale udało się! Głęboko wierzę, że temat został zamknięty.

Przez kilka minionych tygodni toczyłem też potyczkę sam ze sobą. Potyczkę na wskroś wyniszczającą. Mianowicie zostało mi brutalnie wytknięte, że nadużywam zwrotu "jak gdyby". Oczywiście zupełnie się z tym pogodzić nie mogłem. Wybitny bloger z jakąś taką naleciałością językową? - wierzyć się nie chce. Wtedy zacząłem bacznie słuchać tego, co mówię. I stało się. Zrozumiałem, że "jak gdyby" jest wszechobecne. Wkradło się i wypierało zachłannie wszystkie części mowy, nie odpuszczając nawet znakom interpunkcyjnym. "Jak gdyby niebo jest jak gdyby niebieskie jak gdyby dzisiaj" - takie twory wygadywałem, gdy na ten przykład patrzyłem do góry. Proces wyrugowania z języka jakiegoś wtrętu nie jest wcale prosty. Każde "jak gdyby", na którym się przyłapałem kwitowałem potrójną cichutką kurwą! Oj nakurwowawałem się nim się wykurowałem. Jest już chyba nieco lepiej. Obecnie zmagam się z tą cichutką "kurwą", ale zdaje się, że na nią jest znacznie większe przyzwolenie społeczne.

A i do tego wszystkiego jeszcze mamy mundial. Idę pobiegać.



sobota, 24 maja 2014

Wariat

Spotkałem wariata na przystanku pod Biprostalem. Chyba prawdziwego. Trzymał się lekko z boku i palił papierosa. Tańcował na rozedrganych nogach wokół reklamówki i siatki szmacianki, które stabilnie ulokował na płycie chodnikowej. Od czas do czasu wykonywał trzy kroki w moją stronę i mówił z pełną przejęcia twarzą:
"Wszędzie są agenci! Jak mam żyć jak cały czas jestem obserwowany? U siedmiu psychiatrów byłem i żaden mnie nie zdiagnozował. Żadnej choroby. A niby tacy fachowcy. Szkoda gadać. Już więcej nie pójdę do nich. Zresztą po co iść, jak wiadomo, że oni to wszyscy agenci. I po co to wszystko?"
Po czym odskakiwał z powrotem do swoich nieruchomych partnerek tanecznych i pląsał chybotliwie, Chwilę wirował okadzając dymem z peta swój mikro dens-flor i znowu wyskakiwał ku mnie i perorował o agentach. Patrzyłem na niego z dziką fascynacją i kląłem w duchu, gdy nadjeżdżał mój tramwaj. Wariat wariata rozpozna - pomyślałem sobie i pobłażliwym uśmiechem pożegnałem przystankowego mistrza fokstrota.

A w tramwaju jak to w tramwaju. Wszyscy wgapieni w telefony coś tam sobie po ekranach kciukami śturają. Niby się na mnie nie gapią, niby mnie ignorują, ale nie ze mną te numery! Parszywi agenci!

niedziela, 18 maja 2014

Krwią ociekający szlak

W długi weekend majowy postanowiłem udać się na Turbacz. Pogoda była dramatycznie słaba. Mój dzielny towarzysz, 3-letni york z nowiutką czerwoną kokardą zdobiącą przestrzeń między jego smukłymi uszami, chyba nie był z tego pomysłu zadowolony. Patrząc przez pryzmat skali, dla niego wyprawa w Gorce to jak dla nas himalaizm. A do tego siąpi, piździ i zimno.
O godzinie dziewiątej rano Grizli i ja byliśmy już w Koninkach u bram GPN (Gorczańskiego Parku Narodowego). Strażnik pobrał opłatę za wstęp, wręczył małą książeczkę, pouczył, żeby absolutnie nie spuszczać psa ze smyczy i pokierował nas na niebieski szlak. Dziwny facet - pomyślałem. Ubrany ni to jak żołnierz, ni to jak harcerz, a do tego w oczach miał jakiś obłęd. Uwagę moją zwróciły też czerwone zacieki na tyłach jego wojskowych butów. Szlaban w nich malował i nie doczyścił?

Grizli był jakiś niespokojny. Warczał na roślinność i szerokimi łukami omijał zwalone drzewa wyciągając przy tym rolowaną smycz do ostatnich centymetrów. Po godzinie wędrówki osiągnęliśmy pierwszą polanę. Na chwilę przestało padać toteż postanowiłem zerknąć na mapę. Przy okazji zerknąłem też do książeczki otrzymanej jako dodatek do biletu. Kartkowałem ją bez zaciekawienia. Same mchy, zielska, kwiatuszki i nafaszerowany łaciną opis o unikalności tychże okazów. Pod koniec natrafiłem na dwie szczelnie zlepione kartki. Chyba z nudów postanowiłem je rozdzielić. Mozolnie, z pomocą finki, nabytej w Norwegii rozłączałem brzegi. W końcu chwyciłem je palcami i delikatnie rozchyliłem. Zamarłem. To nie był błąd wydawniczy. Oczom moim ukazał się koślawo, palcem wymalowany, czerwony napis: "help".


Żart strażnika albo czyjeś rozpaczliwe wołanie o pomoc - takie dwie opcje rozważałem gorączkowo. Podświadomie skłaniałem się ku pierwszej, druga mnie przerażała i próbowałem ją odpędzić. Nóż i książeczkę schowałem do bocznej kieszeni spodni i szybkim już krokiem ruszyłem dalej. W głowie zrodziło się przeświadczenie, że ktoś za mną idzie. I nie był to Grizli. Oglądałem się za siebie z częstością zbliżoną do tej, z jaką latarnia morska omiata morze. Co jakiś czas przystawałem bez ruchu i nasłuchiwałem. Nic. Najmniejszego szelestu ani trzasku. A jednak wszystko wewnątrz mnie krzyczało: "uciekaj!". Wiedziałem, że ignorować wewnętrznych głosów w żadnym wypadku nie należy. Wziąłem pod pachę psa i zacząłem biec ku schronisku.

"Turysto uszanuj majestat gór!" - takim napisem przywitał mnie bunkier PTTK. Wszedłem i zamówiłem herbatę. Pani za barem majestat gór szanowała przesadnie. Jej mimika była uboższa od mimiki sklepowego manekina. Nic nawet nie drgnęło podczas gdy mówiła. Ani jednego mrugnięcia, ani jednego ruchu ustami. Mimoza z czarną grzywką najwyraźniej potrafiła zamrozić twarz. Podziwiałem ją i przeklinałem. Chciałem z kimś się podzielić znaleziskiem w książeczce, ale wiedziałem, że lepiej pogadać z przydrożnym świerkiem niż ze schroniskową kukłą.

Ruch był niewielki. Paru turystów na krzyż plus jacyś nieziemsko brudni rowerzyści. Gdy dopijałem herbatę na salę wszedł chłop wielki jak tur. Podszedł do baru i wdał się w rozmowę z mimozą. Wpatrywałem się z zaciekawieniem czy ów chłód obsługi serwowany jest każdemu czy tylko ja dostąpiłem tego zaszczytu. I nagle uśmiechnęła się. Wyciągnęła rękę i wskazała na mnie. Wielka kudłata głowa przybysza leniwie podążyła za palcem mimozy i po chwili poczułem na sobie drapieżne spojrzenie ciemnych jak węgiel oczu. Spuściłem szybko wzrok i zatopiłem go w herbacie. Jednak nie na tyle szybko, żeby nie zarejestrować czerwonych zacieków na butach kudłacza. Pies był najeżony nie mniej niż ja. "Kurwa! Co się tutaj dzieje?!"

Po chwili rozejrzałem się nieśmiało po sali. Dalej się gapił i szczerzył czarne zęby. To że karmi się sterydami było oczywiste. Teraz wiedziałem też, że najprawdopodobniej żre także torf. Zresztą o ile wzrok mnie nie mylił zamówił właśnie błotną breję, choć mimoza upierała się, że to bigos. Komórka - oświeciło mnie. Muszę się z kimś podzielić tym, co tu ma miejsce. Wydobyłem z kieszeni telefon i znowu zakląłem. Pieprzone Endomondo zżarło mi niemal całą baterię. Pstryknąłem dyskretnie fotę feralnej stronie i z dopiskiem "Jestem na Turbaczu, coś tu nie gra" wysłałem mms'a do Andrzeja. Chyba po to, aby w razie czego został po mnie jakiś ślad. I wszystko wskazywało na to, że więcej śladów nie będzie. Telefon zdechł. Tymczasem Kudłaty siadł przy sąsiednim stoliku, twarzą do mnie. Patrzył na mnie wrednie i jakoś złowrogo. Przeanalizowałem w głowie wszystkie fakty, spakowałem się, wziąłem plecak, psa i wyszedłem do toalety. Żołądek miałem ściśnięty i bez większych problemów wyrzygałem całą herbatę. Rzyganie to obrzydlistwo. Wróciłem do mimozy. Poprosiłem - a w zasadzie zawarczałem, że chce cole w puszce. Zapłaciłem i wyszedłem.

Ruszyłem czerwonym szlakiem w stronę szczytu. Czego dodali do herbaty? Ile się wchłonęło, a ile zdołałem zwymiotować? Byłem pewien, że była z wkładką. Smakowała inaczej. Sterydziarz na długim dystansie nie ma ze mną szans - analizowałem w głowie sytuacje - zamęczę go. Będzie siny jak Pudzian pod koniec długiej walki. Nie mogę tylko dać się mu zbliżyć.

Przed wejściem do lasu zatrzymałem się. Spojrzałem w stronę schroniska. Dryblas tam stał, odpalał papierosa i kątem oka mnie obserwował. Szybko świniak żre - pomyślałem. Złapałem się za skronie, teatralnie się zatoczyłem i zniknąłem w ciemnym lesie. Nie musiałem nasłuchiwać. Wiedziałem, że idzie za mną. Na szczycie zszedłem ze szlaku w stronę Nowego Targu. Rozdrażniłem psa, by zaczął szczekać. Zadziałało. Sto metrów za mną przez krzaki przedzierał się wielkolud. Biegłem w dół i umyślnie się potykałem, raz za razem upadając. Cały czas pilnowałem dystansu. Już nie miałem złudzeń. Nic mi się w głowie nie roiło. To się dzieje naprawdę. Pojawiły się pierwsze niemrawe ścieżki wodne łączące się niżej w potok Lepietnica. Jeszcze kilkaset metrów wzdłuż potoku i zaczęliśmy truchtać pod górę. Dystans się zmniejszył do 20 metrów. Serce waliło mi jak oszalałe. Drapałem się pod górę. Z każdym metrem odległość na szczęście zaczęła się zwiększać. Utwierdziłem się w słuszności obranej strategii. Odetchnąłem. Potem było znowu w dół, a potem znowu podejście na Obidowiec. Odwróciłem się i spojrzałem w dół. Człapał niemal w miejscu. Zataczał się półprzytomny. Szedł już bez wiary ze zwieszoną głową. Dyszał i parował jak lokomotywa tnąca syberyjskie lasy.

Podniosłem z ziemi pokaźny drągal. Wyjąłem nóż. Naprężyłem się jak tarzan. "Zaszlachtuję cię wieprzu i nakarmię tobą wilki!" - krzyknąłem. Hohoho. Ale wymyśliłem. Zaskoczyłem sam siebie. Zresztą słowa nie miały znaczenia. Chciałem go tylko dodatkowo rozjuszyć. Wyzwolić w nim resztki sił, aby rzucił się na mnie w szaleńczym otępieniu i wyzionął ducha. W jakimś stopniu się to udało. Przyspieszył. Ja stałem i patrzyłem. Czekałem i jak torreador machałem mu czerwoną płachtą wyzwisk i inwektyw rodem z trzeciej klasy szkoły podstawowej. Nogi uślizgiwały mu się na stromym podejściu. Zbliżał się. Już tylko parę metrów dzieliło go ode mnie. Chciałem powiedzieć: "Stój! Bo poszczuję psem!", ale nie wiedzieć czemu zwyczajnie go oplułem. Prosto w czerwoną jak diabli twarz. Równocześnie odskoczyłem w bok i pobiegłem kawałek do góry. Był bezradny. Patrzył otępiale pustymi oczami. Przetarł twarz rękawem i klęknął.

Zrobiło mi się go żal. Wbiłem w niego oczy i trwaliśmy tak bez ruchu dobre dwie minuty. W końcu podniósł głowę i powiedział ledwie słyszalnym głosem: "Ryszard Jukon, straż parkowa. Proszę wrócić na szlak!".

Czułem jakby w czubku głowy wywiercono mi otwór i lano przez niego ciekły azot. Kostniało mi wszystko: twarz, ramiona, tułów, ręce i nogi. Na końcu stężały mi też dłonie. Najpierw wypadł drągal, potem upuściłem nóż. Sekundę potem niewidzialna ręka wielkiego chemika lała we mnie wrzątek. Płonąłem ze wstydu. Odzyskałem czucie. Podniosłem finkę, pochwyciłem psa, złamanym głosem jęknąłem "przepraszam za wszystko" i popędziłem w stronę Obidowca. Stamtąd zielonym szlakiem zbiegłem do Koninek. Przenigdy w życiu nie czułem takiego zmieszania. Ziemia mnie parzyła. Deszcz jak kwas trawił dłonie. A w ostatniej fazie dopadł mnie jakiś histeryczny śmiech, który niesiony echem dokonał bestialskiego gwałtu na majestacie gór!

W aucie podłączyłem telefon. Pięć nieodebranych połączeń od Andrzeja i jedna wiadomość tekstowa: "Fajnie, że fundacja Krwinka jest obecna w gorczańskich broszurach". No kurwa, zajebiście fajnie - mruknąłem pod nosem!

Warto czasem wybrać się w góry! Tam wbrew pozorom dużo się dzieje!



       

sobota, 17 maja 2014

Zapowiedź

Każdy wybitny bloger zapewne ma wyrzuty sumienia jak zaniedba na jakiś czas swoich czytelników. Mam i ja. Ale nie przesadzajmy, nie są to jakieś straszne wykwity na moim sercu, ot lekkie poczucie winy, które zagłuszam z dużą łatwością. Trochę szkoda, bo ponoć człowiek trapiony silnymi wewnętrznymi rozterkami jest w stanie spłodzić dzieło szlachetne. No cóż, szlachetnie nie będzie.

Sam nie wiem, co to się stało, że nastąpiła tak rekordowo długa przerwa w blogowaniu. Jakiś czas temu dokonałem zamachu na brud, kamień i osad w kabinie prysznicowej. Wpompowałem ogromne ilości chemii gospodarczej w baterię, kafelki i brodzik. Był cif, cillit, nanomax i kret. Obawiam się, że od nadmiaru tych syfów dostałem egzemy mentalnej i moja płodność twórcza została unicestwiona. W przeciwieństwie do kamienia i osadu, które wciąż mają się dobrze. Ech, wziąłbym te lafiryndy z reklam telewizyjnych i zaciągnął do mojej łazienki. Kazałbym im szorować i śpiewać na nutę Carmen: "praca z ajaxem czystym relaksem". Z chemikaliów wierzę tylko w kreta. Nawet jak nie przetka odpływu to przynajmniej się stara, tak syczy i bąbelkuje.

Ale mniejsza z tym. Dziś będąc w Kaufie postanowiłem wesprzeć naród ukraiński i nabyłem 5 piw Obołoń. Przy regale naszła mnie mała wątpliwość i zacząłem rozmyślać czy właścicielem tego browaru nie jest czasem jakiś oligarcha rosyjski, ale machnąłem ręką i kupiłem. Liczą się przecież intencje a nie rzetelnie udokumentowane fakty! Nieopodal regału z piwem oczom moim ukazał się szeroki wybór papierowych ręczników kuchennych. Tutaj postanowiłem postawić już na rzetelność. Za jak najmniejsze pieniądze nabyć jak najwięcej metrów ręcznika! - taki miałem cel. Udało się. Ponad 46 metrów za 7 złotych. A w agresywnej promocji wystawione były jedynie 22 metry za złotych 4,40. Warto polować!

I wszystko to zdaje się być zupełnie błahe, nieistotne, całkiem zwyczajne, a może nawet i nudne. Ale nie martwcie się. Zawsze po deszczu wychodzi słońce i w następnym odcinku będzie już z dreszczykiem. Będzie bowiem o serii bestialskich mordów w Gorczańskim Parku Narodowym. Jeszcze zatęsknicie za hipermarketową sielanką.
Pozdrawiam z nad Obołonia number 1/2/3/4/5 *


*zgadywać można w komentarzach (nagród brak)



poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Pozorowany kryzys

Jestem jaka jestem. Tak myślę. Mój psychoterapeuta jest jednak innego zdania. Twierdzi, że nie jestem - znaczy nie twierdzi, że jestem inna niż jestem, twierdzi, że w ogóle nie jestem. Czyli, że mnie nie ma. Muszę go chyba zmienić. No bo przecież jestem. Ale zmieniałam już trzy razy i zawsze to samo.
Widzę to, co widzę. Okulista jest spoko. Nie kwestionuje mojego punktu widzenia. Jutro pełna obaw wybieram się do ginekologa. Zresztą, może niepotrzebnie się boję. W końcu będzie to, co ma być. A jak będzie inaczej to przecież opowiem o tym psychoterapeucie i jakoś mnie z tego wyciągnie. Czuję się taka nijaka i zagubiona. Nic mi już chyba nie pomoże. Kiedyś pomagało przycięcie końcówek i balejaż, ale to już od jakiegoś czasu nie działa. Dupa! Ryśkowi i tak się już nie podobam. Znaczy nie mówi tego wprost, ale krzywi się jak zakładam leginsy. Może to dobrze, że wcale nie jestem.* 

Zastanawiam się czy nie zmienić konwencji bloga - czy nie porzucić w czarci róg formy felietonu na rzecz luźnych wyznań. Wybrałbym sobie płeć, wiek, zaburzenie psychiczne i dzieliłbym się tu z Wami najszczerszymi przemyśleniami i odczuciami płynącymi prosto z serca.
A może pójść dalej. Ot mógłbym się nawet wcielić w rolę psa łańcuchowego. Blog pisany przez nieludzko traktowanego czworonoga to byłoby coś. Strumień przemyśleń skrobanych krwawym pazurem na butwiejących dechach psiej budy. Stałbym się bohaterem i głosem upodlonych mieszańców.

Naprawdę mam takie myśli. I co gorsza, czuję, że w roli psa mógłbym brzmieć autentycznie.

Chyba przechodzę chwilowy kryzys. Kryzys zawsze przychodzi po euforycznym początku. Pojawiają się rozpaczliwe próby zmiany. Odszukania przestrzeni, w której można poruszać się zupełnie bezwysiłkowo. Na razie jestem jak mucha w budyniu. Szukam najkrótszej drogi do brzegu talerza a potem pomyślę jak rozprostować skrzydła. Silę się na myślenie. I jednak mucha i budyń to kiepska alegoria. Przecież nic się nie klei i nie marzy mi się lot w stronę szaletu. Dość.

* cytat pochodzi ze spalonego pamiętnika przyrodniej siostry Marilyn Monroe
 

 

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

I po świętach!

Najbardziej znana Polka we Włoszech, Kasia Smutniak, rok temu zagrała rozerotyzowaną Sarę w serialu "In Treatment". Jak wyznaje, gdy zobaczyła pierwszy odcinek, myślała, że umrze ze wstydu. "Prosiłam rodzinę i przyjaciół, żeby nie oglądali..."
ojoj

Powyższą treść okraszoną zdjęciem ładnej buzi ujrzałem ostatnio w lewym górnym rogu onetu. Od dawna zastanawiałem się jak to jest być aktorką filmów ze "śmiałymi" scenami i udawać na przykład przed babcią słodką, niewinną wnusię. Trudne to chyba. Nie mniej jednak uznałem, że temat mnie nie dotyczy i powstrzymałem się przed kliknięciem.

Aż tu nagle, przy okazji świąt w rodzinnej atmosferze, temat schodzi na Koci Wentyl. Rodzina wytropiła moją działalność. Warchlak pisze bloga. Reputacja i dobre imię rodziny zagrożone! On dla poklasku jest gotów zrobić wszystko! Katastrofa i koniec świata!

O dziwo, takiej reakcji nie było. O dziwo - bo ja będąc na ich miejscu, bym chyba tak reagował, a przynajmniej mocno bym drżał.

Siostra okazało się, że czyta od czasu do czasu i nawet paru osobom bloga poleciła. Thanks Sis!

Mama tymczasem czytuje rzadziej, ale wspiera mnie od strony hackerskiej. Otóż na stronie "toplisty blogów" oceniła już trzykrotnie Koci Wentyl na gwiazdek pięć - mimo, że z jednego IP można zrobić to tylko raz. Twierdzi też, że na pewno da się to obejść. Poza tym odkryła, że ma dynamicznie przydzielane IP, więc jak tylko się zmieni, dostanę piąteczkę. Brawo.

Tata pokusił się o konstruktywną krytykę. Zdania są ponoć za długie. Niechronologicznie jest jakoś. Tryskam nazbyt licznymi dygresjami, którymi zamęczam i inne tam takie. Mimo wszystko docenił i pochwalił. Zasugerował też, że zdecydowanie powinienem się dalej rozwijać pod fachowym okiem pani filolog (najlepiej o kształtach wiolonczeli - za dygresję przepraszam, ale tym razem jest ona istotna).

A mówią, że z rodziną się dobrze tylko na zdjęciu wychodzi. Bzdura.

Sprawdziłem też szybko, czy wspomniana na wstępie Kasia Smutniak ma jakiś tytuł nauk humanistycznych. Na wikipedii nic o tym nie piszą. A szkoda, bo figurę ma dobrą i czuję, że tyle nas łączy...


piątek, 18 kwietnia 2014

Italia - część 2

Imprezy wieczorne, poza tą inauguracyjną z miotłą w tle, wszystkie mi się zlewają. Zlewają się potokiem win, drinków, piwa a także oliwy wrednymi kroplami kapiącej z zakąsek, bezszelestnie atakującej ubrania i buty. Kroplami dotkliwie karcącymi za frywolność postawy, za zbyt płytki, nie dość hołdowniczy pokłon nad wykwintnym stołem. Lewa nogawka mych spodni chłostę oliwą upodobała sobie szczególnie, jakby chciała się zjednoczyć w ten męczeński sposób z koturnowatymi trampkami Bogini Brawury. No bo przecież nie mogło chodzić o jedność z gaciami współspacza!
Konsumpcja kanapek tramezzini wymaga naprawdę wielkiej uwagi, uczy pokory, uczy godzenia w sobie bezkresnej fascynacji z nieustanną ostrożnością. Czyli całkiem to dobre tylko można się nieźle ufajdać.

"Tre parti di prosecco, due parti di aperol e un spruzzo di acqua gasata" 
to więcej niż receptura, to słowa magicznego zaklęcia wypowiadane podczas napełniania szklanic. A może to były puchary, wszak kelnerem się bynajmniej nie czułem - czułem się: czarodziejem! Efekt końcowy to spritz, orzeźwiający napój, w którego krystalicznym, pomarańczowym kolorze można się zatracić. Napój, który uderza do głowy zupełnie niewinnie, delikatnie, zmysłowo i ulecza ropiejące rany zadane przez podstępną ekstra dziewicę z pierwszego tłoczenia. Biesiady zdawały się być krótkie, całkiem błyskawiczne, raptem kilka mignięć latarki w smartfonie i już rozsądek wyganiał do łóżek, wrzeszcząc głuchym szeptem: "już czwarta!"

"Czy zarzucałem nogę?" lękliwie wypowiadanymi słowami witałem współspacza nim jeszcze otworzyłem oczy. Odpowiedź przecząca budziła mnie do życia i wprawiała w euforyczny nastrój. Trzy wspólne noce i trzy chwile ulgi. Półbelg, mimo przeraźliwego sknerstwa musiał mieć coś w sobie z świętego Piotra ("Zanim kogut zapieje, trzy razy się Mnie wyprzesz"). W każdym bądź razie, bezwład polibacyjny w pewnych sytuacjach plusy ma nieocenione.

Dni spędzaliśmy zwiedzając urokliwe miejscowości prawie nadmorskie. Uzurpuję sobie prawo do tego nieprecyzyjnego określenia, głównie za sprawą jebutnych rozmiarów akwenu, ale też i dlatego, że "nadjeziorne" brzmi głupio i kojarzy mi się jakoś z bździągwą. Tak więc zwiedzaliśmy - powiedzmy - nadbrzeżne mieściny i byliśmy oczarowani. Wszystko takie zadbane, budynki, domy, kamienice w pastelowych kolorach, zabytki świetnie utrzymane, wszędzie dużo zieleni, czasem trochę monumentalnie, ale przede wszystkim rześko, kolorowo, świeżo i czysto. Dodatkowo wczesną wiosną liczne kwietniki wręcz hipnotycznie czarują feerią barw. Ogromna dbałość o estetykę sprawia, że oczy pieją z zachwytu. I mimo, że wszystko jest takie niemal pocztówkowo piękne to, w przeciwieństwie do austriackich wzorców, nie jest sterylne. I ten brak sterylności sprawia, że człowiek czuje się tam naprawdę swobodnie. Nic nie przytłacza, wszystko zachwyca.

Bujaliśmy się leniwie wąskimi uliczkami jak stado deutsche-emerytów niby to zwiedzając, niby spacerując, niby podskakując a może szurając. Jedynie wypatrywanie pocztówki dla wielkiego (dosłownie) nieobecnego wyprawy, czyli pana Bąbla, nie było na niby. Jedni optowali za widokówką w rozmiarze xxl argumentując, że taka do Bąbla pasuje. Inni mówili, że mała jest lepsza, bo cóż na odwrocie tej wielkiej można by napisać. No i taka duża, to pewnie majątek na znaczki pochłonie - w jednej z głów taka myśl zrodzić się mogła. Chcieliśmy wybrać arcypiękną, chwytliwą, cudowną lecz wkrótce głosy przytaczające historie eksplozji serc z nazbyt wielkiej zazdrości sprawiły, że w trosce o bąbelkową pompę ssąco-tłoczącą  wypatrywaliśmy turpistycznych ujęć okolic. I tak snuliśmy się niespiesznie, rozpełzaliśmy się tu i ówdzie, po chwili znów natrafiając na siebie, by móc wspólnie zawinąć do jakiejś knajpki, trattorii albo pizzerii. A doskonałość potraw i jakość obsługi wyzwalała spontaniczną szczodrość nawet u Półbelga. Szastał bilonem z nieznanym nam wcześniej rozmachem, łatając arytmetycznie niewytłumaczalne manko powstałe podczas ściepy. Tryskał eurocentami jak świnka rozbita o ścianę, a mi się to jego nowe, knurze oblicze bardzo podobało.

Z miejscowości Malcesine  kolejka gondolowa dwuetapowo, bo z przesiadką, wywozi turystów na górę Monte Baldo. My wyjechaliśmy jednoetapowo, czyli do połowy i tam nasza owczarnia udała się pod kościółek świętego Michała. Kościółek był zamknięty, ale wszystko na około było scenerią godną najbardziej uroczystego, koncelebrowanego nabożeństwa. Do tego ciut niżej, na łące wyciętej w zboczu niczym ogromny taras pasło się mnóstwo niewinnych, kremowych owieczek, owieczek osieroconych, owieczek bez pasterza. Rzut oka na to biedne stado wyzwolił we mnie moc uczuć nieznanych. Słońce jakby drobnym manewrem twistowym wycelowało we mnie najjaśniejszy promień. Odruchowo rozłożyłem ręce i dokonała się w mej głowie autokonsekracja. Dwie sekundy później, stałem już nad stadem i głosiłem orędzie, orędzie przepełnione miłością do świata.
"Mie belle! Sono vostro padre da un paese lontano! Arrivate qui! Mangiate erba verde!" (Piękności wy moje, jam jest wam pasterzem z dalekiego kraju, chodźcie tutaj do mnie i trawą zieloną się karmcie!)

I szły one do mnie i trawę skubały, pobekując sobie na znak zrozumienia. I przenigdy wcześniej z taką atencją nie byłem słuchany! I była jakaś w tym wszystkim błogość i sielanka, kojącym strumieniem szlifująca serca. I nasza owczarnia legnęła na trawie obserwując leniwie jak sześć tarasów niżej, na tafli jeziora żaglówki karmiły swe dzioby źdźbłami wody... a może bździągwami.

Siedem różnych osób zdumiewająco pogodzonych pragnieniem beztroski i pełnego luzu, pragnieniem odprężenia, pragnieniem swobody i nic niemuszenia. Jakaś zbiorowa hipnoza, brak nerwowości, niewymuszony kompromis, bajeczna harmonia, półsen kołysany magią otoczenia. I chyba nie potrafię wyrazić koślawą poetycką nutą jak było naprawdę, bo było epicko. Ekipo, dziękuję!

środa, 16 kwietnia 2014

Italia - część 1

Kłaki, Kłaki, Kłaki (Italia, Italia, Italia) - tam byliśmy. Grupa zlęknionych nieustraszonych, zwyczajnych niezwyczajnych postanowiła wyrwać fragment z włoskiego buta i uczynić z niego estradę dla ekscesów turystyczno-alkoholowych!
Udało się! 

W ogóle, to zwierzę się Wam, że pierwszy raz mam w sobie lęk przed pisaniem. Drżą mi ręce przed treścią nową. Blog podróżniczy jawi mi się jako nie lada wyzwanie. A może to zwykła poalkoholowa delirka? Nie trwońmy jednak energii na wątpliwości. Jakoś podołam. Do dzieła! Andiamo! 

W telegraficznym skrócie wyglądało to tak: W czwartek wieczór przylot Ryanair'em do Bergamo. Wypożyczenia dwóch aut klasy low-cost. Podróż na kwaterę do miasteczka Sirmione (cypel na południu jeziora Garda). Piątek upłynął na zwiedzaniu pięknego Sirmione.  Wieczorem dołączył do nas kolega z Brukseli (jeszcze Polak). Biesiada powitalna na kwaterze z nieudaną próbą wyciągnięcia od Półbelga eurofunduszy na przyszłe balangi. W sobotę zwiedziliśmy Weronę i powzdychaliśmy pod balkonem Julii. Nikt serenad już tam nie nuci. Potem wizyta w małej winnicy, połączona z degustacją noszącą znamiona pijaństwa. Powrót na kwaterę do Sirmione i pijaństwo już bez żadnych znamion. W niedzielę zrobiliśmy sobie Giro di Garda odwiedzając mnóstwo (chyba cztery) malowniczych miejscowości. Wyjechaliśmy nawet kolejką na jakąś przyjeziorną górę i powzdychaliśmy tam nad pięknem świata przy akompaniamencie beczących owieczek. Wieczorem wiadomo: wino, bagiety i chlew! W poniedziałek wróciliśmy do Bergamo. Półbelg-półczłowiek wpakował się we wczesno popołudniowy samolot, by wrócić do jądra UE, a reszta grupy w pośpiechu pozachwycała się jeszcze klimatem starówki Bergamo, a o 16 z minutami frunęła już ku ojczyźnie. Koniec.
I jak? Ładnie? Wiem, co myślicie. Rzetelnie i kronikarsko, ale jakoś do dupy, mało emocjonująco, jakby ciurkiem wylany spis treści.

Od nadmiaru suchych faktów zwiędnąć może nawet najbardziej skaktusowaciały czytelnik. Toteż w dalszej części będzie już poetycko, lirycznie, z przesytem orzeźwiających westchnień, mokrych cmoknięć, wilgotnych zachwytów. Jakoś inaczej, może niechronologicznie, ale bardziej chyba prawdziwie, porywczo i po mojemu!

Jeszcze krótko naświetlę postacie tego desantu na cholewkę Kozaka i już zanurzamy się w lekturze właściwej.
Siedem osób:
1) 3 dziouchy: 2 Boginie Ładu i Harmonii plus 1 Bogini Brawury
2) Logos - mitologiczny wulkan wiedzy bezużytecznej, czynny
3) Abstynent na dyspensie
4) Wspomniany Brukselczyk (kutwa), mój współspacz
5) No i ja, chyba negatyw wampira, za dnia szajba, w nocy - ku uciesze tego wyżej - spokój.

Ogólnie, zbiór silnych indywiduów połączonych pragnieniem oderwania się od bieżącej monotonii, chęcią wypuszczenia zielonych pędów z zdrewniałego pnia codzienności! Pogodę ku temu mieliśmy fantastyczną.

Włosi są dziwni. Aby o 3 nad ranem zaburzać nam inauguracyjną imprezę waleniem miotłą w ścianę? I to tylko dlatego, że na chwilę temperatura rozmowy podskoczyła z 15 do góra 21 stopni? Niech no nas tylko Bogini Brawury zabierze do winnicy, do swego przyjaciela Vincenzo, to sobie tę krzywdę odbijemy z nawiązką.

Dwa dni później dwa lowcostowe konie trojańskie (punto i polo - pojemność 2400, zsumowana) nawigowane przez zlęknioną-nieustraszoną Boginię Brawury cumowały w zagrodzie Vincenzo. Już wtedy wiedziałem, że imię gospodarza to jakaś igraszka losu. Nosić imię znaczące zwycięzca wobec nieuchronnego natarcia siedmiu nienasyconych, żądnych trunku gości jest nieco zabawne. Przyczajeni przed szturmem toczyliśmy śmiałe wizje wytaczania beczek, opróżniania butelek, ba, nawet budowy transalpejskiego rurociągu. Już słyszałem stukot pomp tłoczących wino do mojego ojczystego kranu, stukot całkiem zbliżony do tego, z jakim główny winowajca kołatał miotłą w ścianę.

Mały domek, chyba pomarańczowy, z niewielkim parkingiem wysypanym jako tako białymi kamyczkami zupełnie nie przypominał twierdzy. Jednak na sąsiedniej polanie, za płotem, którego nie było, stado potężnych, srebrnych kadzi błyszczało jak gotowy do boju batalion pancerny. Każda kadź mieściła 4000 hektolitrów wina, a batalion liczył kilkadziesiąt zbiorników. Szybki rachunek wykazał, że ilości wina mierzone w mega tonach wystarczą by nas wszystkich utopić wraz z całą mieściną. Strategię walki zmienić trza było. Z mściwych rycerzy w mgnieniu oka przeformowaliśmy się w szyk poczciwych gości i godzinę ataku odwlekliśmy w bliżej nieokreśloną przyszłość. Potem degustowaliśmy wytrawne białe frizzante w plenerze, wśród chirurgicznie przyciętych winorośli i wśród cytrynowych drzewek. Wino przepyszne! Cud, miód, malina! I sceneria niesamowita! A między nami hasała radośnie 15-sto miesięczna, urocza Adele, córa Vincenzo. Jedyna moja rozmówczyni, która z szeroko otwartymi oczami słuchała mojej łamanej italianiszczyzny i nie pytała: "do you speak English?"



Chwilę później siedzieliśmy już przy suto zastawionym stole i piliśmy inne gatunki rodzinnej produkcji i - co niewiarygodne - kolejne butelki przewyższały wybornością i szlachetnością opróżnione już poprzedniczki. Gdyby nie wrodzona nieśmiałość to bym śpiewał z przepony: "Hej dzieci jeśli chcecie zobaczyć smerfów las", wszak szczepem wiodącym był szczep Garganega!. Risotto, półmisek grillowanych mięs, polenta i mnóstwo przypraw - we Włoszech je się by ucztować, a kuchnia zapewne jest miejscem świętym. Były też sery! Z 6, 7 a może 8 gatunków. A każdy z nich był serem wytwornym, z historią, z historią dojrzewania opiewającą na lat kilka lub kilkanaście. Im dłużej słuchałem sekretnych receptur tym bardziej czułem, że usta me niegodne tych rarytasów. Jadłem jednak i popijałem. Popijałem i jadłem. Zachwycałem się i wzdychałem. Wzdychałem i popijałem. Na koniec okazało się, że kadzie za płotem, którego nie było, nie należą do Vincenzo, lecz do potentata win włoskich, do mocarstwa Zonin. Lecz wszystko to już ważne nie było. Nikt nie pamiętał o ataku, nikt nie pamiętał o vendetcie, nikt nie pamiętał o stukaniu miotły, nikt nie pamiętał ile razy się wszystkim zachwycił. I tylko dwójka świętych, niepijących kierowców (santi autisti) odwiozła nas cało do domu, galopując autostradą A4.

Czas, by przetrzeźwieć, by złapać oddech... część druga już wkrótce.
  


środa, 9 kwietnia 2014

Zamachstrofa niesmoleńska

Fajny tytuł, prawda? Można zachwycić się, westchnąć lub zapiać doniośle - także wszelkie brawurowe reakcje mimiczne są jak najbardziej na miejscu. Proszę nie podtrzymywać brody, niech sobie zjeżdża w dół, niech pociągnie za sobą policzki i dolne powieki, jedynie uniesionymi niezdarnie brwiami starajmy się ten opad facjaty skontrować.
Proszę się cieszyć chwilą, odrzucić kajdany powściągliwości, proszę rechotać jak żaba zielona na zielonym liściu płynąca po mętnym stawie, bo w dalszej części lektury, jak w życiu, może się wszystko skiełbasić, liść może zatonąć wraz z żabą i może nam nie być do śmiechu.

Kwietniowy dzień oddzielający pierwszą dekadę miesiąca od drugiej, czyli chyba dziesiąty, wrył się nam wszystkim w głowach jako rocznica zamachstrofy smoleńskiej, a może bardziej - co smutne - jako dzień intensyfikacji sporów, które litery w słowie 'zamachstrofa' należałoby powiększyć i wytłuścić. Jak widać, żadnym pokracznie kompromisowym neologizmem skrajnych opinii pogodzić się nie da. Zostawmy to zatem.

Podejdźmy do tej daty zupełnie świeżo, inaczej, nieszablonowo. W tym roku wypada prawie okrągła, bo, jak dobrze liczę, sto sześćdziesiąta siódma rocznica urodzin Josepha Pulitzera - tak, tak, tego od nagrody. A w zasadzie od nagród, bo każdego roku wręczane są one aż w 21 kategoriach! A teraz uwaga! Będzie sensacyjnie! Koci Wentyl znalazł się w gronie tegorocznych nominowanych i w moim skromnym odczuciu jest murowanym faworytem w kategorii "Służba publiczna"! Ależ emocje, ależ się dzieje. Niespełna dwa miesiące twórczości misyjnej, ku pokrzepieniu pokiereszowanych serc i już takie wyróżnienie. Trochę to wszystko spada na mnie znienacka, trochę przytłacza, trochę rodzi obawy, ale z drugiej strony napełnia radością, poczuciem dumy, niebywałego spełnienia. I myśli mi już wprzód wybiegają. Pędzą jak oszalałe. Pobudzone neurony mkną niczym galopujące konie falując bałwaniasto po oceanie wyobraźni. Pędzą ku gali finałowej.

Wielka scena, tłum ludzi, czerwone dywany, wywiady, błysk fleszy... i wchodzę tam ja, ubrany stylowo w białą koszulkę, lepsiejszą (fruit of the loom) z pokaźną prasowanką z logo Kociego Wentylu. Do tego sztruksy, trampki i marynarka z dużymi kieszeniami. Jedna wypchana swojskim prowiantem, druga pusta, przygotowana na statuetkę. W przejściu zderzam się z Clooneyem, który wychodzi w popłochu połapawszy się, że pomylił gale. Upewniam się, że z wypchanej kieszeni nic nie ubyło, wszak aktorzynom ufać nie można, zwłaszcza, gdy pokusę stanowi pęto wybornie uwędzonej wiejskiej kiełbasy, ogórek kiszony i pajda polskiego, żytniego chleba. Inną żytnią pokusę skitraną mam w wewnętrznej kieszeni - już na czas nieprzygotowanej przemowy. Siadam w rzędzie trzecim, po lewej stronie. Pierwsze dwa rzędy okupowane są przez ludzi w jarmułkach, jakby wyczuwali, że wkrótce czubki ich głów zmrożą słowa leniwie kapiące z naszprycowanych botoxem ust długonogiej konferansjerki: "and the main prize goes to the... Koczi Łentil".

Ich profetyczne obawy zaiste się ziszczają. Podrywam się jak polski orzeł z Wisły i frunę przez salę ku scenie. Ściskam długonogą piękność, czule namaszczając jej plecy łojem i aromatem flagowego produktu polskiego wędliniarstwa. Z lubością i zachłannie wyrywam statuetkę, którą w triumfalnym geście prezentuję światu i obecnym na sali prorokom. Ależ krew we mnie buzuje. Scena jest moja. Podchodzę do smukłej ambony, uciszam audytorium i duszkiem wypijam połowę zawartości wewnętrznej kieszeni. Szmer przelatuje publikę. Nie potrafię odgadnąć, czy jest to szmer zgorszenia jawnym spożyciem, czy raczej szmer podziwu dla przywiązania do ojczystych tradycji. Nieważne. Zaczynam przemowę:

"Dear Bracia i Siotry. Umiłowani w duchu rodacy, Mamo i Tato, i wszyscy who it may concern,
This is a very special moment for us. Jest to moment triumfu miłości nad obojętnością, triumfu twórczej misji nad nietwórczą zagładą, triumfu słowa nad ciszą, triumfu kultury wyższej nad niższą, triumfu arcydzieła nad bohomazem, triumfu głosu serca nad brzmieniem strun głosowych..."

Zasycha mi w gardle. Ratuję się pozostałością żytniego specjału. W drugim rzędzie Di Caprio przebrany za rabina przeciera łzy szorstką chusteczką kalecząc sobie powieki. Jest dramaturgia. Panuje grobowa cisza. Kontynuuję:

"Chciałbym podziękować Wszystkim, którzy przyczynili się do tego sukcesu, Wszystkim, którzy wrzucili mnie na tory publicznej posługi, Wszystkim, którzy dopingowali mnie w chwilach zwątpienia, Wszystkim, którzy galaktycznym kocim słowem wentylują zatęchłe myśli..."

Wzruszam się. Łzy napływają mi do oczu. Beczymy wszyscy. Prawdziwa sala płaczu. Tylko Steven Seagal, pełniący dziś rolę szefa ochrony, jest niewzruszony i pozostaje czujny. Rozbieganym, dzikim - a może aikidzim - wzrokiem próbuje namierzyć źródło rozpylania lakrymatorów lub innych bojowych pobratymców cebuli. On jest prawdziwym twardzielem. Przy nim płakać można bezpiecznie. Płaczemy zatem obficie. Kłaniam się i ekumenicznie łamiącym się głosem dodaję: "...Amen".





sobota, 5 kwietnia 2014

Ułomność

Dziwny ten koleś, co siedzi na drugim końcu przystankowej ławki. Spodnie ma jakieś takie jakby za szerokie i koszulkę w kolorze chyba nadto jaskrawym. Słucha czegoś i głową tak kiwa jak wahadło w starym zegarze. Zaraz pewnie wybije swą laską okrągłą godzinę.

Niewidomi mają takie magiczne, długie laski, którymi przyłączeni są do ziemi jak tramwaj pantografem do trakcji. Bardziej suną niż chodzą i czasem między laską a chodnikiem skoczy jakaś iskra alarmując o nierówności podłoża. Zresztą na naszych krajowych torowiskach pewnie często iskrzy i biel laski wysokonapięciowymi wyładowaniami gnębiona dość szybko czernieje.
Chciałoby się tak naturalnie, normalnie, wręcz najzwyczajniej obojętnie niewidomego traktować. A jednak zawsze myśli mi odjeżdżają i wkrada się jakieś współczucie, które niewidzialną obrożą gardło lekko zaciska. I panuje podskórne napięcie, którego za cholerę zwalczyć się nie da teorią i nastawieniem. Ułomnym.  

- Jechała już może trzynastka? - nagle na przystanek wpadła zziajana staruszka i z dwójki oczekujących na tramwaj delikwentów postanowiła uciąć sobie pogawędkę z tym drugim. Może fakt posiadania laski jakoś zadecydował. A może na mej szyi dostrzegła obrożę.
- Se słuchawki w uszy wsadził i się ślepunder na amen łodciął - rzuciła luźno, czując się ignorowana, po czym szturchnęła jego wiotki pałąk swoją pękatą, solidną, ludową konstrukcją.
- Czy trzynastka jechała już, pytam? - wysylabizowała w jego stronę.
- Nie, nie jechała, będzie za 3 minuty - odpowiedział lekko zmieszany, odkorkowując uszy.
- Się pan tak nie izoluje i nie ogłupia tym buczeniem, co to muzyką teraz zowią, bo pan łogłuchnie do cna i kontaktu z panem nie będzie. I nawet mówić trza będzie brajlem do pana! I przesuń się pan, bo se na te trzy minuty przycupnę.

Usiadła między nami, na szczęście zdecydowanie bliżej tamtego. Mnie jakby w ogóle nie zauważała, a może mnie tam nie było.

- Ho, ho, ho... jaki wypachniony! - pociągała nosem jak bulterier na tropie kociej kupy, z jednej strony zapach kusi, z drugiej - przeraźliwie nozdrza wykręca - A dokąd to kawaler jedzie?
- Do dziewczyny, na obiad. - odparł ledwie słyszalnym głosem, onieśmielony kompletnie bezpośredniością seniority
- Do kogo? - powtórzyła, najwyraźniej nie dosłyszawszy odpowiedzi - Łocet pan popijał, że tak cieniutko pan skrzeczy.
- Do dziewczyny, na obiad - powtórzył pogodnie.
- Aaa, do dziewczyny. Ale do dziewczyny bez kwiatka? I tak na pstrokato ubrany? - zganiła go momentalnie - Co to się porobiło? Jakby mój Kazek do mnie w konkury tak bez kwiatka i jak paw wypindrzony przychodził to bym kijem ptaszysko pogoniła! I tyla by było! Ale on wiedział, że ma być i z kwiatami, i wyglancowany, i się prezentować dostojnie i elegancko. -  dokończyła wyraźnie rozmarzonym głosem.
- Ma pani rację. Wstąpię po drodze jeszcze po kwiaty.
- Tylko piękne jakieś, żeby panu te france placowe jakiś chabazi nie upchnęły. Kwiaty pachnieć mają i to pan łocenić może. Choć pan tak sakramencko wyfiołkowany, że guzik pan pewnie wywęszy. Ale i tak lepiej z zielskiem zwiędłym niż z niczym - machnęła ręką.

Tramwaj nadjechał. Staruszka energicznym ruchem wtuliła niewidomemu do wolnej ręki dwie siaty i wsiedli. Nim tramwajowe drzwi szczelnie się za nimi zsunęły słyszałem jeszcze jej wzburzone słowa: "patrzcie go, się panisko meleksem rozsiadło na pół tramwaju" kierowane zapewne do jakiegoś nieszczęśnika na wózku.

A ja wciąż siedziałem na przystanku i roztrząsałem w myślach czy dałbym radę wsiąść do tramwaju z zamkniętymi oczami. Jakby to było? - te kilka kroków z przystanku, skąd wiedzieć, że krok następny wypadnie jeszcze na chodniku czy już w tramwaju, jak trafić na drzwi, by nie kopnąć w tramwajową burtę. A co potem? Jak wysiąść? - liczyć chyba trzeba przystanki. A myśli te z czasem stawały się coraz bardziej mgliste, wątłe i cienkie. Mój płyn mózgowo-rdzeniowy musiał osiągnąć pH octowej marynaty. Dobrze, że są jeszcze starowinki z pH alkalicznym!

piątek, 4 kwietnia 2014

Maile, komunikatory, potwory...

Lubię dostawać maile. Nie mają one magii listów pisanych odręcznie, nie mają być może nawet szans w starciu z pocztówką, ale nie zmienia to faktu, że maile lubię. Lubię zarówno pisać i wysyłać, jak i odbierać i czytać. Przyznaję się też bez bicia, że bardzo lubię czytać te, które sam napisałem i wysłałem. Czytam je czasem po kilka razy. I o ile czytanie ich przed wysłaniem można by jeszcze tłumaczyć chęcią poprawienia błędów, chęcią dopracowania, dopieszczenia formy i treści, o tyle ich lektura po wysłaniu służy już tylko delektowaniu się swoim własnym stylem i utwierdzeniu się w przekonaniu o własnym geniuszu literackim. Zresztą nie czarujmy się, z tym blogiem jest bardzo podobnie. Każdy post pompuje moje literackie ego, które nabrzmiałe już jest i tak niebotycznie!

A tymczasem, jakby w jakiejś telepatycznej jedności ze mną trwała, maila przesyła Nikola. Nikola operuje językiem konkretnym. Nie stosuje kiczowatych porównań ani, Paj Mej uchowaj, onomatopej korpuskularno falowych. Prosty przekaz do prostego człowieka. W mailu Nikoli mowa jest o farmakologicznych możliwościach podrasowania swojego męskiego ego, tego zupełnie nieliterackiego. Podrasowanie to może złe słowo. Wszak Nikosia wspomina o aż 35-procentowym wzroście gabarytów, a to już nie tuning, to już przejście w zupełnie nowy, lepszy wymiar. Klikam "spam". Mail przepada. Chyba podświadomie odrobinę liczyłem na pikantne onomatopeje albo jakiś potrójnie rolowany paralelizm składniowy czy może na leśmianizmy z serem i bitą śmietaną. To już nie ta Nikola co kiedyś, w jej kuchni nastała era surowego mięcha.

Czytanie maili jest trochę takim osobistym spotkaniem z autorem, tyle, że bez spotkania, a czasem i bez autora. No chyba, że tak jak ja, czyta się maile własne, wtedy jest to naprawdę przeżycie kompletne. Gdzieś zasłyszałem, że tak namiętne czytanie samego siebie niechybnie musi prowadzić do obłędu. I myślę sobie, że to dobrze, niech prowadzi. Obłęd wszak jest oczywistym symptomem geniuszu!

Ale ja zupełnie nie o tym chciałem pisać. Otóż, w dobie komunikatorów wszelakich, maile straciły trochę na swojej popularności. Po maila sięgamy na ogół, gdy chcemy przekazać treść obszerniejszą niż "ou faken, ale upał, a co u ciebie ziomuś?" - czyli niezwykle rzadko. I to mnie trochę boli. Komunikatory rządzą, zbliżają nas, skracają dystans, stanowią bezpośredni most między półanalfabetami po obu stronach językowej doliny. Jak najmniejszą ilością liter i słów trzeba przekazać treść, wszak nośność wspomnianego mostu jest ograniczona. Ten odczuwalny brak formy jest jednak niepokojący, a może nie jest niepokojący, on po prostu mi się nie podoba.

Potwór skondensowanej treści pożarł bezbronną formę. I tylko my, wielcy emailów pisarze, możemy świat uratować i natrzeć na żarłocznego potwora naszymi ostrymi, ciętymi piórami. Wydobyć formę z gadzich trzewi, otrzepać ją z żołądkowych treści, oczyścić i osuszyć, by znowu się nią delektować.  I jak Bóg da to i Nikola przejdzie na naszą stronę czyniąc naszą misję, tak gdzieś na oko o trzydzieści pięć procent łatwiejszą! Piszmy kwieciście, kiczowato, z poronionymi wstawkami, z kurtuazyjnym dyrdymoleniem, przede wszystkim piszmy kolorowo! Nie dajmy się pożreć!



czwartek, 27 marca 2014

Serotonina online

Wyobraźmy sobie, że każdy z nas ma wszczepioną sondę mierzącą na bieżąco poziom serotoniny. Sonda naturalnie publikuje wszystkie pomiary na stosownym portalu i są one dostępne do wglądu dla nas, dla naszych przyjaciół a w zasadzie dla wszystkich. Taki serotoninowy fejsbuk, bez udawania, bez lansowania, autentyczny zrzut naszego szczęścia online!

Otworzyłoby to drzwi zupełnie nowe w relacjach międzyludzkich. Świadomość tego, że poziom naszego faktycznego szczęścia jest bardzo łatwo weryfikowalny sprawiłaby, że wszelkie zabiegi o własny wizerunek i kreowanie siebie jako człowieka hiper radosnego straciłyby sens. W każdym bądź razie takie próby byłyby daremne i zakrawałyby o śmieszność.

Na początek trzeba by się oduczyć egzaltowanych powitań typu: "Ależ się cieszę, że cię spotykam", "Ho ho ho, a kogóż to moje oczy widzą. Cóż za cudowne zrządzenie losu" wszak często pozostawałyby one w dysonansie z pikującym w dół wykresem szczęścia. Potem przyszłaby kolej na wszystkie przesadnie kurtuazyjne wtrącenia, na pompatyczne puste wyznania, kwieciste słowa bez pokrycia, euforyczne, a jednak wyzute z emocji wspomnienia i piania z udawanego zachwytu. I tak oto małymi kroczkami eliminowane byłyby z naszego życia wszelkie objawy emocjonalnego pozoranctwa. Zajęłoby zapewne sporo czasu nim nauczylibyśmy się panować nad wyrazem twarzy i słowami tak, aby pasowały do faktycznego stanu ducha. Proces zwalczania w sobie aktora, który całe życie grał główną rolę w spektaklu "Hiperszczęśliwość" byłby koniecznością, w przeciwnym razie nasz aktor stałby się tragicznym bohaterem dramatu "Hiperśmieszność". Jedna mała sonda serotoniny i tak wielkie zmiany. Zmiany dyktowane zmianą optyki publiki naszego życia.

Czy zmiany te byłyby dla nas korzystne? Każdy psycholog zapewne przytaknie i uzna, że zbieżność wnętrza z zewnętrzem korzystnie nas konsoliduje a jakikolwiek rozjazd oznacza potencjalne zagrożenie. Tak jak każdy psycholog uważam i ja! Bądźmy autentyczni!

A może da się i bez sondy?
Pewnie się da, ale nie wyprzedzajmy techniki. Nie spieszmy się. Spokojnie poczekajmy. :)



wtorek, 25 marca 2014

Zapchajdziura

Dziś będzie jednak krótko. Nie jestem bowiem blogerskim Mousesem Kiptanui, który to może mknąć gepardzim tempem od startu do dowolnie odległej mety. Jestem ułomnym amatorem i po 50 słowach łapię już zadyszkę.

Na jawie niewiele się dzieje, niestety podobnie jest w materii sennej toteż, aby utrzymać ciągłość bloga, zmuszony jestem do sięgnięcia pamięcią wstecz, zmuszony jestem do wygrzebania czegoś ciekawego z przygód dawno minionych. Sama ta myśl wywołuje we mnie uczucia mieszane. Z jednej strony karmienie się wspomnieniami świadczy o jakimś wypaleniu formuły teraźniejszości, świadczy o jałowości życia bieżącego, z drugiej zaś szalone wspomnienia warto utrwalać, wszak one stanowią antidotum lepsze niż turbo psychotropy na marazm codzienności.
Jeśli spotykamy kogoś po roku i na pytanie "co słychać?" odpowiadamy zupełnie naturalnie "stara bieda, jakoś leci..." wtedy powinna zapalić nam się czerwona lampka. Wycie syren winno wtargnąć przez uszy do naszej mózgownicy śmiertelnie poważnie alarmując: "Nie pali się!".
Jak zaprószyć w sobie ogień na nowo? - to temat dość trudny i z tego co wiem jedzenie chrustu chyba nie wystarczy.
Zostawmy to jednak i powspominajmy.
Albo nie! Powymyślajmy.

Piękna kwiecista majowa łąka, trawami kołysze delikatny wiatr. Ona biegnie w sukni, on biegnie w spodniach. Biegną ku sobie z przeciwległych stron kwiecistej majowej łąki. Ich wyciągnięte ręce dzieli już niewiele, jakieś dwie czterdzieste siódme wiorsty, czyli zupełnie nie wiadomo ile. Biegną pięknie, by paść sobie w ramiona. Padają. Teraz już wirują. Siła odśrodkowa sprawia, że falbany sukni zataczają obszerne koła ogołacając liczne dmuchawce z puszku. Jego policzki nie ustępują falbanom i też falują, falują jak galaretka pedigree w brzuchu otrzepującego się psa. Tracą równowagę, przewracają się, lecz nie przestają wirować. Toczą się jak kosmicznie szybki walec drogowy, toczą się ku przepaści zostawiając za sobą wyprasowany pas zieleni. To ona na nim, to on na niej, to on pod nią, to ona pod nim, wirują, a niewymierny ułamek wiorsty dzielący ich od skraju przepaści pomniejsza się z każdą sekundą. W końcu tracą łąkę pod sobą. Lecą w dół, prosto na skały. Patrzę na nich, umysł doprojektowuje czarny dym i warkot, i widzę zestrzelony helikopter. Spadają wirując. Głuchy huk. Nie ma wybuchu. To koniec. Odeszli. Osierocili dwa konta w portalu randkowym.






wtorek, 18 marca 2014

Umysłowe zatwardzenie, czyli o wenie!

Jeśli miałbym wskazać jedno miejsce, gdzie wena odwiedza mnie najchętniej, wybór nie byłby łatwy. Byłbym rozdarty jak koszulka Jerzego Janowicza po zwycięskim meczu. Tkwiłbym w rozkroku większym i bardziej trzeszczącym niż słynny szpagat Van Damme'a między ciężarówkami Volvo. Byłbym jak legendarny osiołek, któremu dano w żłoby. Najkrócej rzecz ujmując, byłby to armaturowy dylemat i miotałbym się między kabiną prysznicową a kiblem.

Branie porannego prysznica jest czynnością niezwykle orzeźwiającą, oczyszczającą nie tylko ciało, ale także - a może przede wszystkim - umysł. Strumień wody uderzający w płat potyliczny, w kark i  rozbryzgujący się po całych plecach nad wyraz skutecznie odpędza wszelkie myśli. Sprawia, że zapomina się o całym świecie i wszystkimi zmysłami chłonie się przyjemność z tego chwilowego stanu błogości. Bujna, zaperzona łąka naszych dziko rosnących myśli pod wpływem strugi ciepłej wody i narastającego odprężenia przeistacza się w urodzajną, świeżo zaoraną grządkę. Grządkę doskonałą, jakby przed chwilą ukończyła przy niej pracę opatulona w kwiecistą chustę, przygarbiona babulinka, która suchymi, jak żarty Karola Strasburgera, dłońmi wyplewiła starannie ostatnie chwasty.
Na tak wypieszczonym, żyznym gruncie ma szanse zakiełkować idea zupełnie nowa, myśl genialna, która zagłuszana gęstwinami przypadkowych zarośli, przez lata nie mogła się przebić. Tak przynajmniej obrazowo, ja sobie to zjawisko tłumaczę.

Z wyjaśnieniem procesów i zjawisk zachodzących w drugim przybytku, czyli w świątyni dumania sprawa już nie jest tak łatwa. Długo się nad tym łamałem, jakie mechanizmy zachodzą w naszej głowie podczas, gdy jelita nie zawsze bezszelestnie, robaczkowymi ruchami przesuwają organiczną materię ku wyjściu. Pierwszym naturalnym skojarzeniem i wyrazistym tropem jest ponowna chęć przetransponowania zawiłości procesów myślowych na grunty rolne. Tym razem, rzecz jasna, bardziej jako wizja uszlachetnienia prysznicowej rabatki wiadomym nawozem. Także mój analityczny umysł uległ pokusie i powędrował tym pozornie oczywistym śladem.  Długo brodziłem - ba, nie bójmy się słów - długo babrałem się w cuchnącej obornikiem otchłani nim uznałem, że jest to droga prowadząca zupełnie donikąd. Trzymając się ogrodniczej nomenklatury można dobitnie stwierdzić, że jest to droga ślepa jak kret.

Ufajdany po czubek głowy, wróciłem do punktu wyjścia i wszystko wskazywało, że pozostanę w nim na długo. Przełamanie przyszło jednak nieoczekiwanie szybko, a mianowicie już następnego ranka, kiedy to podczas porannych ablucji niezawodnie z pomocną i suchą, jak żarty Karola Strasburgera, dłonią przybyła opatulona w kwiecistą chustę, przygarbiona babulinka.

W jednej chwili poczułem jak mój mózg zamienia się w stary aparat fotograficzny z naciągniętą sprężyną spustową - chyba w Smienę. Usłyszałem trzask radzieckiej migawki a z zewnętrznej lampy błyskowej strzelił rozświetlający wszystko flash. W chwilach olśnienia, podobnie jak przy pozowanych zdjęciach, ma się zazwyczaj minę kretyńską, a naturalny uśmiech przychodzi zawsze minimalnie za późno. Ale to wszystko nieważne, wobec radości z przebłysku geniuszu. Swoją drogą ciekawe, w jaki aparat przepoczwarzył się mózg Alberta Einsteina w chwili, gdy formułował on słynne równianie E=mc2.

Pojąłem nagle, że mieszka w nas jakiś niezwykły mechanizm, tajemnicza, podświadoma umiejętność dostosowania się, dostrojenia się do zadanego rytmu. I tak na ten przykład u kobiet przebywających ze sobą odpowiednio długo dochodzi do synchronizacji cyklów. Tym bardziej w obrębie jednego ciała, nasze wewnętrzne oscylatory biologiczne dążą do synchronizacji, dążą do jednoczesności. Zjawisko iście fenomenalne.
A słowem, które zakiełkowało w mej głowie w chwili trzasku radzieckiej migawki, słowem, które stało się wytrychem do zrozumienia niezwykłych odwiedzin weny podczas naszego pobytu w ustronnym miejscu, słowem, które rozjaśniło wszystko było słowo: "odczopowanie".

 

niedziela, 16 marca 2014

Diamentowe słowo na niedzielę


Diament jest najtwardszym minerałem jaki do tej pory znaleziono, nie ma nic twardszego od diamentu, dlatego można go szlifować tylko drugim diamentem. Niestety podczas takiego szlifowania traci się bardzo dużą powierzchnię diamentu, dlatego zwykle opiłki pozostałe po szlifowaniu skleja się i powstaje z nich tzw. diament techniczny, służący do szlifowania następnych diamentów.

Słowa powyższe bezceremonialnie ukradłem z bloga jubilerskiego albo z jakiegoś innego, już nie pamiętam. Jak się znalazłem na stronie, na której obnażane są tajniki kuchni brylantowej, wierzcie mi, ale nie potrafię sam tego wyjaśnić. Nie jestem na etapie kupna zaręczynowego cacka, więc najwyraźniej musiał to być czysty przypadek. Uznałem jednak te słowa za ciekawe, za ciekawe na tyle, że skopiowałem ten fragment, podskórnie czując, że zawiera coś w sobie głębszego. Dzisiaj, po kilku dniach, postanowiłem się z nim zmierzyć, postanowiłem spróbować przenieść go w zupełnie inny wymiar.

Pomyślałem sobie bowiem, że każdy z nas ma w sobie coś z diamentu. Każdy z nas nosi w sobie dar, który przy sprzyjających okolicznościach szlifiersko polerskich  może przeistoczyć nas w piękny brylant. Ho ho, brzmię chyba wzniośle. Niemal jakbym cytował słynne słowa, że każdy z nas powołany jest do świętości. Pozostańmy jednak przy bardziej świeckiej alegorii diamentowej.

Jesteśmy różni, nikt z nas jednak brylantem nie jest. Niektórym brakuje tylko finalnego wypucowania "last finishing touches", innych czeka grubsza polerka, a na takie egzemplarze jak ja, czeka bolesny proces obróbki mechanicznej. I na nic tutaj strugi, heble, pilniki szlifierki. Jedyny sposób zwiększenia swojej szlachetności to bolesna konfrontacja z drugim człowiekiem. Zderzenie myśli, starcie wyobrażeń, kolizje poglądów, bilateralne iniekcje emocjonalne czy zapasy i frykcje mentalne... to jest coś, co prawdziwie nas kształtuje! Immanentne trwanie w procesie obróbki diamentu diamentem. Nic bardziej nie uczłowiecza nas niż drugi człowiek, a konkretniej, tarcia temu spotkaniu towarzyszące.
I jakże to prawdziwe, że powinniśmy dbać także o to, aby żadnych opiłków nie trwonić przy tej naszej wzajemnej człowieczej obróbce.

Ech, a miałem tutaj nie filozofować. Poza tym nie wiem czy ta metafora nie jest jednak chybiona. Mam małe obawy, że zupełnie niechcący zachęcam Was do bijatyk, awantur i gwałtów pod pretekstem uzyskania wyższego poziomu szlachetności człowieczej. Wszystko zatem cofam! Nawet jak wydawało się Wam przez chwilę, że przemawiam głosem natchnionym (a mi się wydawało). Wszystko bezpowrotnie cofam i basta!

Wróćmy zatem na ziemię, do faktów dużo bardziej istotnych. Otóż, w Biedronce pojawiły się całkiem niezłe pikantne kabanosy Henryka Kani. Makrela wędzona w przyprawach też niczego sobie. Smacznego!

piątek, 14 marca 2014

Autentyk

Mama majaczyła coś o wymianie podłogi. Pomysł zupełnie chybiony, przynajmniej w moim odczuciu. Tłumaczyłem zaciekle, że nie ma to większego sensu, wszak obecna podłoga jest w całkiem dobrym stanie a ponadto pod deskami kryje się trup. Jaki znowu trup? Sam nie bardzo wiedziałem jaki, ale przecież gdzieś trup być musi i miałem głębokie przeświadczenie, że znajduje się on właśnie pod drewnianą powierzchnią podłogi. Ba, było to dla mnie zupełnie oczywiste.

Postanowiłem wyjść z psem na spacer. Nie  mogłem już słuchać dłużej o rzekomym nieznośnym skrzypieniu starej posadzki. Zjechałem windą i wyszedłem z bloku. Pies, jak to pies, hasał sobie radośnie a ja spacerowałem leniwie osiedlową alejką. Moją uwagę natychmiast przykuł jakiś wariat kręcący za pawilonem bączki fiatem 126P. W zasadzie obszar za pawilonem był tylko fragmentem jego trasy. Jeździł on jak oszalały także po okolicznych trawnikach. Odbiło mu na dobre? Cóż on tu wyczynia? Udałem się w jego stronę. Trzeba jednak przyznać, że jeździł on po ściśle określonej pętli: nawrotka za pawilonem, potem fragment prosto, potem przez krawężnik przeskakiwał na trawnik, sunął chwilę bokiem zahaczając o moją alejkę, a potem mknął z powrotem za pawilon. I tak 10 razy, a może 30, a może 100... a może już tak do końca świata. Mijany przechodzień, widząc moje wzburzenie, wyjaśnił mi, że jest to otwarty trening, gdyż właśnie tędy będzie przebiegać trasa jutrzejszego rajdu, który jest wielką atrakcją i szansą rozwoju dla naszego osiedla. Teraz już na kierowcę małego fiata nie patrzyłem jak na osiedlowego kretyna, patrzyłem na niego z uznaniem, a wręcz zacząłem postrzegać mistrzowską perfekcję w niebywałej powtarzalności tych jego wywijasów. I nawet zaoranego trawnika nie było mi szkoda.

Wróciłem do domu. Nim jednak wróciłem zaskoczyła mnie dziwaczna sytuacja w windzie. Otóż na dwurzędowej tablicy z przyciskami panowała sytuacja zupełnie niezwyczajna. W miejscu, w którym normalnie znajduje się przycisk z cyfrą 8, przycisku nie było. Została po nim okrągła niecka, którą wypełniała guma do żucia. Do gumy natomiast była przylepiona pionowo czerwona papryczka pepperoni. Przymocowana była tak, że uniemożliwiała przyciśnięcie jakiegokolwiek parzystego piętra. Symetryczna sytuacja panowała także w rzędzie nieparzystych przycisków. Wpatrywałem się w te dwie czerwone papryczki przysłaniające wszystkie przyciski, będąc zirytowany wandalizmem gówniarzerii a jednocześnie będąc pod wrażeniem ich kreatywności. Nienawidziłem ich i podziwiałem zarazem. Pełen tych ambiwalentnych uczuć próbowałem wcisnąć jednak ósemkę. Palec zapadał się pod świeżą papryką a potem jeszcze miękko grzązł w gumie do żucia. Obrzydlistwo. I do tego bez efektu. Winda stała. Poddałem się i ruszyłem po schodach. W okolicach piątego piętra jednak uznałem, że nie powinienem dać za wygraną. Postanowiłem ponowić próbę. Udało się. Znalezioną w kieszeni zapałką przebiłem się przez paprykę i gumę do żucia i trafiłem w punkt, który sprawił, że winda ruszyła i dowiozła mnie na moje piętro. Triumf ten nasycił mnie zaskakująco wielkim poczuciem dumy.

W domu zastałem mamę mocującą się z deskami podłogowymi. Jedną już prawie oderwała. Czyżby ten trup ją tak nurtował? Wziąłem dwie łyżki wulkanizacyjne i postanowiłem jej pomóc, opowiadając jednocześnie o szykowanym rajdzie i o przygodzie w windzie. Siostra nie mogła wyjść z podziwu, że pies cierpiący na artretyzm pokonał pięć pięter -  a ja nie mogłem uwierzyć, że pies ma jakikolwiek artretyzm.

Łyżki do wymiany opon świetnie nadają się do demontażu drewnianej podłogi. W pięć minut uporałem się z kilkoma dechami i zgodnie z moimi oczekiwaniami oczom naszym ukazał się ludzki szkielet. Jedyne co mnie zdziwiło, że szkielet ten, poza czaszką, był w stanie idealnym, bielusieńki jak ten z pracowni biologicznej ze szkoły średniej. Czaszki jednak nie miał wcale. W miejscu czaszki znajdowała się cylindryczna tkanka, coś na kształt zgniło żółtej cukinii - taka podłużna głowa. I ta głowa się ruszała. Wierciła na boki, jakby się rozglądała na lewo i prawo. W końcu skierowała się w moją stronę i dwukrotnie się wydłużyła. Przeraziłem się. Tego nie dało się już tłumaczyć szeroko rozumianymi ostatnimi podrygami. Cukinia swoją mazistą cielistością wrednie się na mnie gapiła. Mało tego, ten nagły wzrost trupiej łepetyny uczynił niemożliwym ponowne przybicie desek.

Wszyscy się ulotnili. Zostałem sam na sam ze znaleziskiem. Głowa ponownie wydłużyła się dwukrotnie i przypominała już giętkością i wielkością rurę wylotową łazienkowego piecyka gazowego. Kim jesteś? Czemu tak nienawistnie na mnie patrzysz? O co ci chodzi? - takie myśli krążyły mi po głowie (moja głowa nie rosła, przypuszczalnie dość szybko zmieniała jednak kolor w kierunku ekstremalnej bladości). Oddalałem się stopniowo, lecz o tyle ile się oddalałem o tyle głowa trupa się wydłużała. W końcu głowa czując mój strach i dezorientację wydała jakiś pomruk, jakiś dźwięk. Do uszu moich dobiegły dwa słowa: siekiera i śmierć. Wybiegłem i zatrzasnąłem za sobą drzwi. Serce waliło mi jak oszalałe. Te dwa słowa przywołały obraz z przeszłości. Obraz, który już dawno wyparłem z pamięci. Obraz zabójstwa jakiego dokonałem w innym śnie.

Obudziłem się. Leżałem w łóżku z zamkniętymi oczami i starałem się sobie ów dawny zapomniany sen przypomnieć. Pamiętam go jak przez mgłę, ale kiedyś, dawno dawno temu, śniło mi się, że chyba zabiłem chłopaka. W zasadzie to go tylko chyba dobiłem. Chyba, bo tego pewien nie jestem. Leżał bezbronny, ledwo żywy, skulony na podłodze. A ja nad nim stałem z siekierą jak kat. Cały kontekst zajść w tamtym śnie był jednoznaczny i ja byłem tym dobrym a tamten był nikczemnikiem. Ktoś domagał się ode mnie finalnego, rozłupującego czaszkę machnięcia, a ja się wahałem. Miotały mną dylematy potężniejsze niż te, które dręczyły Raskolnikowa. I naprawdę nie pamiętam już czy przebudzenie przyszło na czas czy też z tamtego snu wyrwał mnie chrzęst czaszki, w której zatapia się ostrze siekiery. Zapewne to drugie skoro po latach powrócił w mych snach jego trup.
Nie zabijajmy! Nawet w snach!