sobota, 24 maja 2014

Wariat

Spotkałem wariata na przystanku pod Biprostalem. Chyba prawdziwego. Trzymał się lekko z boku i palił papierosa. Tańcował na rozedrganych nogach wokół reklamówki i siatki szmacianki, które stabilnie ulokował na płycie chodnikowej. Od czas do czasu wykonywał trzy kroki w moją stronę i mówił z pełną przejęcia twarzą:
"Wszędzie są agenci! Jak mam żyć jak cały czas jestem obserwowany? U siedmiu psychiatrów byłem i żaden mnie nie zdiagnozował. Żadnej choroby. A niby tacy fachowcy. Szkoda gadać. Już więcej nie pójdę do nich. Zresztą po co iść, jak wiadomo, że oni to wszyscy agenci. I po co to wszystko?"
Po czym odskakiwał z powrotem do swoich nieruchomych partnerek tanecznych i pląsał chybotliwie, Chwilę wirował okadzając dymem z peta swój mikro dens-flor i znowu wyskakiwał ku mnie i perorował o agentach. Patrzyłem na niego z dziką fascynacją i kląłem w duchu, gdy nadjeżdżał mój tramwaj. Wariat wariata rozpozna - pomyślałem sobie i pobłażliwym uśmiechem pożegnałem przystankowego mistrza fokstrota.

A w tramwaju jak to w tramwaju. Wszyscy wgapieni w telefony coś tam sobie po ekranach kciukami śturają. Niby się na mnie nie gapią, niby mnie ignorują, ale nie ze mną te numery! Parszywi agenci!

niedziela, 18 maja 2014

Krwią ociekający szlak

W długi weekend majowy postanowiłem udać się na Turbacz. Pogoda była dramatycznie słaba. Mój dzielny towarzysz, 3-letni york z nowiutką czerwoną kokardą zdobiącą przestrzeń między jego smukłymi uszami, chyba nie był z tego pomysłu zadowolony. Patrząc przez pryzmat skali, dla niego wyprawa w Gorce to jak dla nas himalaizm. A do tego siąpi, piździ i zimno.
O godzinie dziewiątej rano Grizli i ja byliśmy już w Koninkach u bram GPN (Gorczańskiego Parku Narodowego). Strażnik pobrał opłatę za wstęp, wręczył małą książeczkę, pouczył, żeby absolutnie nie spuszczać psa ze smyczy i pokierował nas na niebieski szlak. Dziwny facet - pomyślałem. Ubrany ni to jak żołnierz, ni to jak harcerz, a do tego w oczach miał jakiś obłęd. Uwagę moją zwróciły też czerwone zacieki na tyłach jego wojskowych butów. Szlaban w nich malował i nie doczyścił?

Grizli był jakiś niespokojny. Warczał na roślinność i szerokimi łukami omijał zwalone drzewa wyciągając przy tym rolowaną smycz do ostatnich centymetrów. Po godzinie wędrówki osiągnęliśmy pierwszą polanę. Na chwilę przestało padać toteż postanowiłem zerknąć na mapę. Przy okazji zerknąłem też do książeczki otrzymanej jako dodatek do biletu. Kartkowałem ją bez zaciekawienia. Same mchy, zielska, kwiatuszki i nafaszerowany łaciną opis o unikalności tychże okazów. Pod koniec natrafiłem na dwie szczelnie zlepione kartki. Chyba z nudów postanowiłem je rozdzielić. Mozolnie, z pomocą finki, nabytej w Norwegii rozłączałem brzegi. W końcu chwyciłem je palcami i delikatnie rozchyliłem. Zamarłem. To nie był błąd wydawniczy. Oczom moim ukazał się koślawo, palcem wymalowany, czerwony napis: "help".


Żart strażnika albo czyjeś rozpaczliwe wołanie o pomoc - takie dwie opcje rozważałem gorączkowo. Podświadomie skłaniałem się ku pierwszej, druga mnie przerażała i próbowałem ją odpędzić. Nóż i książeczkę schowałem do bocznej kieszeni spodni i szybkim już krokiem ruszyłem dalej. W głowie zrodziło się przeświadczenie, że ktoś za mną idzie. I nie był to Grizli. Oglądałem się za siebie z częstością zbliżoną do tej, z jaką latarnia morska omiata morze. Co jakiś czas przystawałem bez ruchu i nasłuchiwałem. Nic. Najmniejszego szelestu ani trzasku. A jednak wszystko wewnątrz mnie krzyczało: "uciekaj!". Wiedziałem, że ignorować wewnętrznych głosów w żadnym wypadku nie należy. Wziąłem pod pachę psa i zacząłem biec ku schronisku.

"Turysto uszanuj majestat gór!" - takim napisem przywitał mnie bunkier PTTK. Wszedłem i zamówiłem herbatę. Pani za barem majestat gór szanowała przesadnie. Jej mimika była uboższa od mimiki sklepowego manekina. Nic nawet nie drgnęło podczas gdy mówiła. Ani jednego mrugnięcia, ani jednego ruchu ustami. Mimoza z czarną grzywką najwyraźniej potrafiła zamrozić twarz. Podziwiałem ją i przeklinałem. Chciałem z kimś się podzielić znaleziskiem w książeczce, ale wiedziałem, że lepiej pogadać z przydrożnym świerkiem niż ze schroniskową kukłą.

Ruch był niewielki. Paru turystów na krzyż plus jacyś nieziemsko brudni rowerzyści. Gdy dopijałem herbatę na salę wszedł chłop wielki jak tur. Podszedł do baru i wdał się w rozmowę z mimozą. Wpatrywałem się z zaciekawieniem czy ów chłód obsługi serwowany jest każdemu czy tylko ja dostąpiłem tego zaszczytu. I nagle uśmiechnęła się. Wyciągnęła rękę i wskazała na mnie. Wielka kudłata głowa przybysza leniwie podążyła za palcem mimozy i po chwili poczułem na sobie drapieżne spojrzenie ciemnych jak węgiel oczu. Spuściłem szybko wzrok i zatopiłem go w herbacie. Jednak nie na tyle szybko, żeby nie zarejestrować czerwonych zacieków na butach kudłacza. Pies był najeżony nie mniej niż ja. "Kurwa! Co się tutaj dzieje?!"

Po chwili rozejrzałem się nieśmiało po sali. Dalej się gapił i szczerzył czarne zęby. To że karmi się sterydami było oczywiste. Teraz wiedziałem też, że najprawdopodobniej żre także torf. Zresztą o ile wzrok mnie nie mylił zamówił właśnie błotną breję, choć mimoza upierała się, że to bigos. Komórka - oświeciło mnie. Muszę się z kimś podzielić tym, co tu ma miejsce. Wydobyłem z kieszeni telefon i znowu zakląłem. Pieprzone Endomondo zżarło mi niemal całą baterię. Pstryknąłem dyskretnie fotę feralnej stronie i z dopiskiem "Jestem na Turbaczu, coś tu nie gra" wysłałem mms'a do Andrzeja. Chyba po to, aby w razie czego został po mnie jakiś ślad. I wszystko wskazywało na to, że więcej śladów nie będzie. Telefon zdechł. Tymczasem Kudłaty siadł przy sąsiednim stoliku, twarzą do mnie. Patrzył na mnie wrednie i jakoś złowrogo. Przeanalizowałem w głowie wszystkie fakty, spakowałem się, wziąłem plecak, psa i wyszedłem do toalety. Żołądek miałem ściśnięty i bez większych problemów wyrzygałem całą herbatę. Rzyganie to obrzydlistwo. Wróciłem do mimozy. Poprosiłem - a w zasadzie zawarczałem, że chce cole w puszce. Zapłaciłem i wyszedłem.

Ruszyłem czerwonym szlakiem w stronę szczytu. Czego dodali do herbaty? Ile się wchłonęło, a ile zdołałem zwymiotować? Byłem pewien, że była z wkładką. Smakowała inaczej. Sterydziarz na długim dystansie nie ma ze mną szans - analizowałem w głowie sytuacje - zamęczę go. Będzie siny jak Pudzian pod koniec długiej walki. Nie mogę tylko dać się mu zbliżyć.

Przed wejściem do lasu zatrzymałem się. Spojrzałem w stronę schroniska. Dryblas tam stał, odpalał papierosa i kątem oka mnie obserwował. Szybko świniak żre - pomyślałem. Złapałem się za skronie, teatralnie się zatoczyłem i zniknąłem w ciemnym lesie. Nie musiałem nasłuchiwać. Wiedziałem, że idzie za mną. Na szczycie zszedłem ze szlaku w stronę Nowego Targu. Rozdrażniłem psa, by zaczął szczekać. Zadziałało. Sto metrów za mną przez krzaki przedzierał się wielkolud. Biegłem w dół i umyślnie się potykałem, raz za razem upadając. Cały czas pilnowałem dystansu. Już nie miałem złudzeń. Nic mi się w głowie nie roiło. To się dzieje naprawdę. Pojawiły się pierwsze niemrawe ścieżki wodne łączące się niżej w potok Lepietnica. Jeszcze kilkaset metrów wzdłuż potoku i zaczęliśmy truchtać pod górę. Dystans się zmniejszył do 20 metrów. Serce waliło mi jak oszalałe. Drapałem się pod górę. Z każdym metrem odległość na szczęście zaczęła się zwiększać. Utwierdziłem się w słuszności obranej strategii. Odetchnąłem. Potem było znowu w dół, a potem znowu podejście na Obidowiec. Odwróciłem się i spojrzałem w dół. Człapał niemal w miejscu. Zataczał się półprzytomny. Szedł już bez wiary ze zwieszoną głową. Dyszał i parował jak lokomotywa tnąca syberyjskie lasy.

Podniosłem z ziemi pokaźny drągal. Wyjąłem nóż. Naprężyłem się jak tarzan. "Zaszlachtuję cię wieprzu i nakarmię tobą wilki!" - krzyknąłem. Hohoho. Ale wymyśliłem. Zaskoczyłem sam siebie. Zresztą słowa nie miały znaczenia. Chciałem go tylko dodatkowo rozjuszyć. Wyzwolić w nim resztki sił, aby rzucił się na mnie w szaleńczym otępieniu i wyzionął ducha. W jakimś stopniu się to udało. Przyspieszył. Ja stałem i patrzyłem. Czekałem i jak torreador machałem mu czerwoną płachtą wyzwisk i inwektyw rodem z trzeciej klasy szkoły podstawowej. Nogi uślizgiwały mu się na stromym podejściu. Zbliżał się. Już tylko parę metrów dzieliło go ode mnie. Chciałem powiedzieć: "Stój! Bo poszczuję psem!", ale nie wiedzieć czemu zwyczajnie go oplułem. Prosto w czerwoną jak diabli twarz. Równocześnie odskoczyłem w bok i pobiegłem kawałek do góry. Był bezradny. Patrzył otępiale pustymi oczami. Przetarł twarz rękawem i klęknął.

Zrobiło mi się go żal. Wbiłem w niego oczy i trwaliśmy tak bez ruchu dobre dwie minuty. W końcu podniósł głowę i powiedział ledwie słyszalnym głosem: "Ryszard Jukon, straż parkowa. Proszę wrócić na szlak!".

Czułem jakby w czubku głowy wywiercono mi otwór i lano przez niego ciekły azot. Kostniało mi wszystko: twarz, ramiona, tułów, ręce i nogi. Na końcu stężały mi też dłonie. Najpierw wypadł drągal, potem upuściłem nóż. Sekundę potem niewidzialna ręka wielkiego chemika lała we mnie wrzątek. Płonąłem ze wstydu. Odzyskałem czucie. Podniosłem finkę, pochwyciłem psa, złamanym głosem jęknąłem "przepraszam za wszystko" i popędziłem w stronę Obidowca. Stamtąd zielonym szlakiem zbiegłem do Koninek. Przenigdy w życiu nie czułem takiego zmieszania. Ziemia mnie parzyła. Deszcz jak kwas trawił dłonie. A w ostatniej fazie dopadł mnie jakiś histeryczny śmiech, który niesiony echem dokonał bestialskiego gwałtu na majestacie gór!

W aucie podłączyłem telefon. Pięć nieodebranych połączeń od Andrzeja i jedna wiadomość tekstowa: "Fajnie, że fundacja Krwinka jest obecna w gorczańskich broszurach". No kurwa, zajebiście fajnie - mruknąłem pod nosem!

Warto czasem wybrać się w góry! Tam wbrew pozorom dużo się dzieje!



       

sobota, 17 maja 2014

Zapowiedź

Każdy wybitny bloger zapewne ma wyrzuty sumienia jak zaniedba na jakiś czas swoich czytelników. Mam i ja. Ale nie przesadzajmy, nie są to jakieś straszne wykwity na moim sercu, ot lekkie poczucie winy, które zagłuszam z dużą łatwością. Trochę szkoda, bo ponoć człowiek trapiony silnymi wewnętrznymi rozterkami jest w stanie spłodzić dzieło szlachetne. No cóż, szlachetnie nie będzie.

Sam nie wiem, co to się stało, że nastąpiła tak rekordowo długa przerwa w blogowaniu. Jakiś czas temu dokonałem zamachu na brud, kamień i osad w kabinie prysznicowej. Wpompowałem ogromne ilości chemii gospodarczej w baterię, kafelki i brodzik. Był cif, cillit, nanomax i kret. Obawiam się, że od nadmiaru tych syfów dostałem egzemy mentalnej i moja płodność twórcza została unicestwiona. W przeciwieństwie do kamienia i osadu, które wciąż mają się dobrze. Ech, wziąłbym te lafiryndy z reklam telewizyjnych i zaciągnął do mojej łazienki. Kazałbym im szorować i śpiewać na nutę Carmen: "praca z ajaxem czystym relaksem". Z chemikaliów wierzę tylko w kreta. Nawet jak nie przetka odpływu to przynajmniej się stara, tak syczy i bąbelkuje.

Ale mniejsza z tym. Dziś będąc w Kaufie postanowiłem wesprzeć naród ukraiński i nabyłem 5 piw Obołoń. Przy regale naszła mnie mała wątpliwość i zacząłem rozmyślać czy właścicielem tego browaru nie jest czasem jakiś oligarcha rosyjski, ale machnąłem ręką i kupiłem. Liczą się przecież intencje a nie rzetelnie udokumentowane fakty! Nieopodal regału z piwem oczom moim ukazał się szeroki wybór papierowych ręczników kuchennych. Tutaj postanowiłem postawić już na rzetelność. Za jak najmniejsze pieniądze nabyć jak najwięcej metrów ręcznika! - taki miałem cel. Udało się. Ponad 46 metrów za 7 złotych. A w agresywnej promocji wystawione były jedynie 22 metry za złotych 4,40. Warto polować!

I wszystko to zdaje się być zupełnie błahe, nieistotne, całkiem zwyczajne, a może nawet i nudne. Ale nie martwcie się. Zawsze po deszczu wychodzi słońce i w następnym odcinku będzie już z dreszczykiem. Będzie bowiem o serii bestialskich mordów w Gorczańskim Parku Narodowym. Jeszcze zatęsknicie za hipermarketową sielanką.
Pozdrawiam z nad Obołonia number 1/2/3/4/5 *


*zgadywać można w komentarzach (nagród brak)