niedziela, 28 stycznia 2018

Nieporadów Dolny

W sobotę rano do naszej małej miejscowości przyjechał Dobromir Kaszmirowski. Jak większość gości, przyjechał do nas przekrzywionym fordem transitem przerobionym na dwupiętrowy autobus. Wysiadł na przystanku pod kościołęm. Jest to jedyny przystanek w Nieporadowie Dolnym. Przystanek oprócz bycia przystankiem pełni także funkcję ostatniej łąwki w czasie nabożeństw, ołtarza w czasie procesji, straganu w czasie odpustów, a po zmroku staje się szaletem, zresztą jak tysiące innych blaszaków położonych między kościołem a sklepem. Dobromira natychmiast dostrzegł wszechwidzący proboszcz. Gwizdnął na palcach, krzyknął: "Kaszmir, ty stary łajdaku, kopa lat kurczybyku!" i pomachał mu młotkiem z drabiny. Proboszcz Stanisław oprócz zamiłowania do majsterkowania, znany był także ze swej szorstkiej natury, z zarozumialstwa i z nonszalanckiej impertynencji zwanej powszechnie buractwem, a nade wszystko znany był z długich kolejek do konfesjonału. Nasze kobiety spowiadały się u niego na okrągło. Bywały takie, które po odpukaniu grzechów i ucałowaniu stuły od razu wędrowały na koniec kolejki. Tam bluźniły tudzież zatapiały się w nieczystych myślach i ponownie rozradowane czekały na karcące reprymendy ojca Stanisława.

Dobromir zignorował owo rubaszne powitanie księdza, podniósł jedynie rękę i odburknął: "Pochwalon". Rozejrzał się czujnie, otrzepał płaszcz i ruszył w kierunku tartaku ulicą Pił Suskiego. Przyparafialna sekcja Anonimowych Alkoholików od roku bezskutecznie walczyła o zmianę nazwy ulicy chcąc dwa źle kojarzące się człony zastąpić jednym. I gdyby z powodu nagminnych libacji, decyzją Sołtysa Urbanka, sekcja nie została rozwiązana, Dobromir pewnie skręcałby właśnie w ulicę Cyrkularek.

Na rogu w ogrodzie bawiły się bliźniaki Fik i Fak, dzieci pani Jadwigi Świderskiej. Pani Świderska, z domu Kokardka, niegdyś lokalna ździra, a dziś ekspedientka małego spożywczaka była powszechnie lubiana. Miła, serdeczna, cycata, poczciwa kobieta. Nikt we wsi, a może i na świecie, nie mówił o niej inaczej niż MadaFaka, pomijając zupełnie fakt istnienia Fika. Nikt też nie wierzył, że jednojajowi Fik i Fak mają wspólnego ojca. Jadwinia kochała się bowiem taśmowo. Tadek Koper próbował tłumaczyć czasem przy piwie, że jak jednojajowi to z jednego plemnika, ale wtedy słyszał tylko: "Nie pierdol Tadziu! W dupę se wsadź te twoje zasrane biologiczne odkrycia z internetu! Ty wiesz swoje a prawda jest taka, że jakby twój tartak rżnął jak młoda Madafaka to by już lasów nie było." - i śmiali się wtedy wszyscy chrapliwie i rezonowały im puste głowy. Po zaciążeniu i szybkim ślubie z Luckiem Świderskim Jadwinia się uspokoiła. Jej nadpobudliwa muszla pożądania wypełniona została radością i mułem macierzyństwa. W morzu ludzkich grzechów grzechy Jadwini były perłami - tak uważał ojciec Stanisław, co kiedyś ponoć wyznał na mocno zakrapianych dożynkach. Nagłe nawrócenie Jadwini mocno go dotknęło, stracił radość spowiadania i więcej czasu spędzał w zaciszu zakrystii.

Dobromir uśmiechnął się do Fika, a może do Faka. Nikt, oprócz starej Gąsiorowej, nie był ich w stanie rozróżnić. W każdym razie uśmiechnął się do tego, który w tamtym momencie sypał piachem bratu w oczy. Mały uważnie przyjrzał się przyjezdnemu, uśmiechu nie odwzajemnił, a całą uwagę skupił na jego rozkołysanej, czarnej, skórzanej walizce. Trwało to na tyle długo, że piach z rozluźnionej dłoni dziecka się wysypał. Wtedy drugi malec rzucił się na niego w odwecie zasadzając mu solidnego kopa i wyrywając tym samym z walizkowej hipnozy. Dobromir poszedł dalej a Fik i Fak wrócili do swojej nieskrępowanej niepotrzebnymi regułami bitki. Szedł spokojnie, niespiesznie i przyglądał się zmianom od czasu ostatniej wizyty w Nieporadowie. Minął dość dobrze odremontowany zielony dom Maklaków, potem ponurą posiadłość z równie ponurym i krzywym płotem starej Gąsiorowej i doszedł do domu sołtysa Macieja Urbanka.

Sołtysa wszyscy szanowali za jego prawość i rozwagę a także za zawsze krótkie i rzeczowe wypowiedzi. Nieco inaczej było już, kiedy zasiadał w gospodzie u Fontczaka i oddawał się podróżom alkoholowym do granic ludzkich możliwości. Wtedy stawał się pospolitym, naprutym jak działo, lordem cwaniakiem, który wszystkich straszył prądem albo autostradą. "Jak się wkurwię to ci Zenek przez parcelę puszczę linię wysokiego napięcia z słupem w dużym pokoju" - po czym wykrzywiał usta, wypowiadał dźwięczne "zzz..." i dodawał - "i od tego ciągłego buczenia chuj cię strzeli psia mordo!" Jeśli ktoś ośmielił się bagatelizować owe groźby i szydzić z sołtysa, ten z miejsca instalował mu cztery pasy autostrady w ogrodzie. "Jeden mój podpis, jeden mój list do wojewody i każdego zaoram!" - puentował. A jak się już ostro nakręcił to sięgał po ostateczność i bełkotał o zaporze na Słupiance i o tym jak zrobi zbiornik retencyjny, jak woda zaleje wieś i gówno zostanie. Frontczak wiedział, że od straszenia zaporą sołtysowi można podać jeszcze trzy wódki i potem trzeba go niezwłocznie wyprosić, bo inaczej nie trafi do domu.

 - Uszanowanie Panie Sołtysie
 - Dzień dobry Panie Dobromirze. Dawno pana u nas nie było - odparł do tego stopnia zaskoczony Urbanek, że gościnność w nim doszła do głosu - Może na kawę pan zajdzie?
 - Ano dawno. Dziękuję. Chętnie się kawy napiję, ale wracając. Interes mam do Kopra i wolę to zrazu załatwić
 - A to widzę sprawa jakaś poważna - sondująco podpytał sołtys
 - Tak. Poważna
 - To niech pan pędzi. Jak to mawiają biznes is biznes. - sołtys udał obojętność - I zapraszam w drodze powrotnej.

Ani sołtys ani Dobromir nie byli mistrzami small talku, forma kurtuazyjnej konwersacji o niczym nie leżała w ich naturze - w każdym razie nie leżała w ich trzeźwej naturze. Sołtys odprowadził wzrokiem Kaszmirowskiego. Przeczuwał, że nagły jego powrót  i jego interesy z Koprem nie wróżą nic dobrego. Wyciągnął z kieszeni piersiówkę z czeskim rumem i golnął dla uspokojenia ciała i ducha. Odchrząknął po palącym hauście, odgonił psa, który właśnie przyniósł gumową piłkę i chciał się bawić. "Zjeżdżaj Rewolwer z tą kulką. Zabawy i zabawy a obcy pod bramą stoi to nawet dupy nie ruszysz i nie warkniesz." Po zganieniu psa, złapał go za pysk i wyszeptał do ucha: "Coś tu śmierdzi. Ale prześwietlę łajdaka." Rewolwer był powiernikiem większości urojonych spiskowych teorii sołtysa, szczęśliwie niewiele z nich rozumiał. Sołtys był jednak święcie przekonany, że coś wisiało w powietrzu i wiedział, że nie spocznie dopóty sprawy nie rozpozna. W takich chwilach wyczekiwania i knucia zajmował się ostrzeniem noża kosiarki. I kiedy jego podwórko wypełniał zgrzyt ostrzałki trzysta metrów dalej dźwięk dzwonka obudził skacowanego Tadka Kopra.

c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz