niedziela, 18 maja 2014

Krwią ociekający szlak

W długi weekend majowy postanowiłem udać się na Turbacz. Pogoda była dramatycznie słaba. Mój dzielny towarzysz, 3-letni york z nowiutką czerwoną kokardą zdobiącą przestrzeń między jego smukłymi uszami, chyba nie był z tego pomysłu zadowolony. Patrząc przez pryzmat skali, dla niego wyprawa w Gorce to jak dla nas himalaizm. A do tego siąpi, piździ i zimno.
O godzinie dziewiątej rano Grizli i ja byliśmy już w Koninkach u bram GPN (Gorczańskiego Parku Narodowego). Strażnik pobrał opłatę za wstęp, wręczył małą książeczkę, pouczył, żeby absolutnie nie spuszczać psa ze smyczy i pokierował nas na niebieski szlak. Dziwny facet - pomyślałem. Ubrany ni to jak żołnierz, ni to jak harcerz, a do tego w oczach miał jakiś obłęd. Uwagę moją zwróciły też czerwone zacieki na tyłach jego wojskowych butów. Szlaban w nich malował i nie doczyścił?

Grizli był jakiś niespokojny. Warczał na roślinność i szerokimi łukami omijał zwalone drzewa wyciągając przy tym rolowaną smycz do ostatnich centymetrów. Po godzinie wędrówki osiągnęliśmy pierwszą polanę. Na chwilę przestało padać toteż postanowiłem zerknąć na mapę. Przy okazji zerknąłem też do książeczki otrzymanej jako dodatek do biletu. Kartkowałem ją bez zaciekawienia. Same mchy, zielska, kwiatuszki i nafaszerowany łaciną opis o unikalności tychże okazów. Pod koniec natrafiłem na dwie szczelnie zlepione kartki. Chyba z nudów postanowiłem je rozdzielić. Mozolnie, z pomocą finki, nabytej w Norwegii rozłączałem brzegi. W końcu chwyciłem je palcami i delikatnie rozchyliłem. Zamarłem. To nie był błąd wydawniczy. Oczom moim ukazał się koślawo, palcem wymalowany, czerwony napis: "help".


Żart strażnika albo czyjeś rozpaczliwe wołanie o pomoc - takie dwie opcje rozważałem gorączkowo. Podświadomie skłaniałem się ku pierwszej, druga mnie przerażała i próbowałem ją odpędzić. Nóż i książeczkę schowałem do bocznej kieszeni spodni i szybkim już krokiem ruszyłem dalej. W głowie zrodziło się przeświadczenie, że ktoś za mną idzie. I nie był to Grizli. Oglądałem się za siebie z częstością zbliżoną do tej, z jaką latarnia morska omiata morze. Co jakiś czas przystawałem bez ruchu i nasłuchiwałem. Nic. Najmniejszego szelestu ani trzasku. A jednak wszystko wewnątrz mnie krzyczało: "uciekaj!". Wiedziałem, że ignorować wewnętrznych głosów w żadnym wypadku nie należy. Wziąłem pod pachę psa i zacząłem biec ku schronisku.

"Turysto uszanuj majestat gór!" - takim napisem przywitał mnie bunkier PTTK. Wszedłem i zamówiłem herbatę. Pani za barem majestat gór szanowała przesadnie. Jej mimika była uboższa od mimiki sklepowego manekina. Nic nawet nie drgnęło podczas gdy mówiła. Ani jednego mrugnięcia, ani jednego ruchu ustami. Mimoza z czarną grzywką najwyraźniej potrafiła zamrozić twarz. Podziwiałem ją i przeklinałem. Chciałem z kimś się podzielić znaleziskiem w książeczce, ale wiedziałem, że lepiej pogadać z przydrożnym świerkiem niż ze schroniskową kukłą.

Ruch był niewielki. Paru turystów na krzyż plus jacyś nieziemsko brudni rowerzyści. Gdy dopijałem herbatę na salę wszedł chłop wielki jak tur. Podszedł do baru i wdał się w rozmowę z mimozą. Wpatrywałem się z zaciekawieniem czy ów chłód obsługi serwowany jest każdemu czy tylko ja dostąpiłem tego zaszczytu. I nagle uśmiechnęła się. Wyciągnęła rękę i wskazała na mnie. Wielka kudłata głowa przybysza leniwie podążyła za palcem mimozy i po chwili poczułem na sobie drapieżne spojrzenie ciemnych jak węgiel oczu. Spuściłem szybko wzrok i zatopiłem go w herbacie. Jednak nie na tyle szybko, żeby nie zarejestrować czerwonych zacieków na butach kudłacza. Pies był najeżony nie mniej niż ja. "Kurwa! Co się tutaj dzieje?!"

Po chwili rozejrzałem się nieśmiało po sali. Dalej się gapił i szczerzył czarne zęby. To że karmi się sterydami było oczywiste. Teraz wiedziałem też, że najprawdopodobniej żre także torf. Zresztą o ile wzrok mnie nie mylił zamówił właśnie błotną breję, choć mimoza upierała się, że to bigos. Komórka - oświeciło mnie. Muszę się z kimś podzielić tym, co tu ma miejsce. Wydobyłem z kieszeni telefon i znowu zakląłem. Pieprzone Endomondo zżarło mi niemal całą baterię. Pstryknąłem dyskretnie fotę feralnej stronie i z dopiskiem "Jestem na Turbaczu, coś tu nie gra" wysłałem mms'a do Andrzeja. Chyba po to, aby w razie czego został po mnie jakiś ślad. I wszystko wskazywało na to, że więcej śladów nie będzie. Telefon zdechł. Tymczasem Kudłaty siadł przy sąsiednim stoliku, twarzą do mnie. Patrzył na mnie wrednie i jakoś złowrogo. Przeanalizowałem w głowie wszystkie fakty, spakowałem się, wziąłem plecak, psa i wyszedłem do toalety. Żołądek miałem ściśnięty i bez większych problemów wyrzygałem całą herbatę. Rzyganie to obrzydlistwo. Wróciłem do mimozy. Poprosiłem - a w zasadzie zawarczałem, że chce cole w puszce. Zapłaciłem i wyszedłem.

Ruszyłem czerwonym szlakiem w stronę szczytu. Czego dodali do herbaty? Ile się wchłonęło, a ile zdołałem zwymiotować? Byłem pewien, że była z wkładką. Smakowała inaczej. Sterydziarz na długim dystansie nie ma ze mną szans - analizowałem w głowie sytuacje - zamęczę go. Będzie siny jak Pudzian pod koniec długiej walki. Nie mogę tylko dać się mu zbliżyć.

Przed wejściem do lasu zatrzymałem się. Spojrzałem w stronę schroniska. Dryblas tam stał, odpalał papierosa i kątem oka mnie obserwował. Szybko świniak żre - pomyślałem. Złapałem się za skronie, teatralnie się zatoczyłem i zniknąłem w ciemnym lesie. Nie musiałem nasłuchiwać. Wiedziałem, że idzie za mną. Na szczycie zszedłem ze szlaku w stronę Nowego Targu. Rozdrażniłem psa, by zaczął szczekać. Zadziałało. Sto metrów za mną przez krzaki przedzierał się wielkolud. Biegłem w dół i umyślnie się potykałem, raz za razem upadając. Cały czas pilnowałem dystansu. Już nie miałem złudzeń. Nic mi się w głowie nie roiło. To się dzieje naprawdę. Pojawiły się pierwsze niemrawe ścieżki wodne łączące się niżej w potok Lepietnica. Jeszcze kilkaset metrów wzdłuż potoku i zaczęliśmy truchtać pod górę. Dystans się zmniejszył do 20 metrów. Serce waliło mi jak oszalałe. Drapałem się pod górę. Z każdym metrem odległość na szczęście zaczęła się zwiększać. Utwierdziłem się w słuszności obranej strategii. Odetchnąłem. Potem było znowu w dół, a potem znowu podejście na Obidowiec. Odwróciłem się i spojrzałem w dół. Człapał niemal w miejscu. Zataczał się półprzytomny. Szedł już bez wiary ze zwieszoną głową. Dyszał i parował jak lokomotywa tnąca syberyjskie lasy.

Podniosłem z ziemi pokaźny drągal. Wyjąłem nóż. Naprężyłem się jak tarzan. "Zaszlachtuję cię wieprzu i nakarmię tobą wilki!" - krzyknąłem. Hohoho. Ale wymyśliłem. Zaskoczyłem sam siebie. Zresztą słowa nie miały znaczenia. Chciałem go tylko dodatkowo rozjuszyć. Wyzwolić w nim resztki sił, aby rzucił się na mnie w szaleńczym otępieniu i wyzionął ducha. W jakimś stopniu się to udało. Przyspieszył. Ja stałem i patrzyłem. Czekałem i jak torreador machałem mu czerwoną płachtą wyzwisk i inwektyw rodem z trzeciej klasy szkoły podstawowej. Nogi uślizgiwały mu się na stromym podejściu. Zbliżał się. Już tylko parę metrów dzieliło go ode mnie. Chciałem powiedzieć: "Stój! Bo poszczuję psem!", ale nie wiedzieć czemu zwyczajnie go oplułem. Prosto w czerwoną jak diabli twarz. Równocześnie odskoczyłem w bok i pobiegłem kawałek do góry. Był bezradny. Patrzył otępiale pustymi oczami. Przetarł twarz rękawem i klęknął.

Zrobiło mi się go żal. Wbiłem w niego oczy i trwaliśmy tak bez ruchu dobre dwie minuty. W końcu podniósł głowę i powiedział ledwie słyszalnym głosem: "Ryszard Jukon, straż parkowa. Proszę wrócić na szlak!".

Czułem jakby w czubku głowy wywiercono mi otwór i lano przez niego ciekły azot. Kostniało mi wszystko: twarz, ramiona, tułów, ręce i nogi. Na końcu stężały mi też dłonie. Najpierw wypadł drągal, potem upuściłem nóż. Sekundę potem niewidzialna ręka wielkiego chemika lała we mnie wrzątek. Płonąłem ze wstydu. Odzyskałem czucie. Podniosłem finkę, pochwyciłem psa, złamanym głosem jęknąłem "przepraszam za wszystko" i popędziłem w stronę Obidowca. Stamtąd zielonym szlakiem zbiegłem do Koninek. Przenigdy w życiu nie czułem takiego zmieszania. Ziemia mnie parzyła. Deszcz jak kwas trawił dłonie. A w ostatniej fazie dopadł mnie jakiś histeryczny śmiech, który niesiony echem dokonał bestialskiego gwałtu na majestacie gór!

W aucie podłączyłem telefon. Pięć nieodebranych połączeń od Andrzeja i jedna wiadomość tekstowa: "Fajnie, że fundacja Krwinka jest obecna w gorczańskich broszurach". No kurwa, zajebiście fajnie - mruknąłem pod nosem!

Warto czasem wybrać się w góry! Tam wbrew pozorom dużo się dzieje!



       

2 komentarze:

  1. Czytałam ten tekst ponad miesiąc temu i dotąd go pamiętam. Mam nadzieję, że wątek z niejakim Ryszardem Jukonem jest fikcją literacką, a nie prawdą historyczną (biedny Ryszard). Czytało się świetnie. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uspokajam, że jest to fikcja. Nie mam ani yorka ani nie ścigam się po lesie z istotami niedźwiedzio-podobnymi :). Cieszę się, że się podobało.

      Usuń