piątek, 8 sierpnia 2014

Rowery - część II

Ranek był leniwy i niemrawy. Jedynie mój mózg usilnie próbował znaleźć odpowiedź, co stało się z krokodylimi kośćmi. Z zamyślenia wyrwał mnie doskonale mi znany, dochodzący z pobliskich krzaków dźwięk - przeraźliwe beknięcie Azora. A to psia morda! Nie dość, że na gapę wtryndolił się nam na wakacje, to jeszcze maniery prezentuje iście żulerskie. Nikomu jednak jego bytności nie zdradziłem i beknięcie wziąłem na siebie.

Spakowaliśmy majdan i ruszyliśmy dalej. Azor, szkolony w służbach specjalnych, mistrz podchodów i kamuflażu działał perfekcyjnie. Wskakiwał na bagażnik ostatniego w szyku i z kocią gracją, niepostrzeżenie przeskakiwał z roweru na rower, gdy tylko dochodziło do zmian w peletonie.

Zalew Klimkówka naprawdę jest malowniczy. Niestety niemal cały zachodni brzeg jeziora zaanektowali prywaciarze i marzenie o wciągnięciu śniadania nad wodą udało się dopiero spełnić około godziny 11 w Uściu Gorlickim. Piknik niemal jak z obrazu Maneta. Żarliśmy bez opamiętania. Łapczywie, ale z manierami. Kroiliśmy i smarowaliśmy. No właśnie, jeden nóż na cztery osoby musiał stać się źródłem konfliktu. O dziwo, nie poróżniło nas to, kto ma komu nóż przekazać, ale sama technika tejże operacji. Zapamiętujemy: "Noża nie podajemy ostrzem! To grozi zranieniem lub co gorsza awanturą!"

Po śniadaniu ruszyliśmy mozolnie ku wsi Regietów. Upał niemiłosierny. Pić się chce. Sklepów nie ma. Dopadł nas kryzys i zniechęcenie. Tempo poruszania się spadało. Siodełko coraz śmielej uciskało wrażliwe punkty. Ból, pot i rozpacz! Psycha siadała. Słońce skutecznie wytapiało resztki motywacji. Pierwszy pękł Krzyś i jął szarpać wyrwaną z drewnianej chaty łemkowską babulinkę. "Pani, gdzie tu je piwo?" -  krzyczał łamiącym się głosem i wbił w nią suche jak pieprz spojrzenie.
Informacja, że ponoć jest w stadninie, w Regietowie była jak zastrzyk EPO. Niemrawość przerodziła się w ruchliwość, powłóczenie pedałami zastąpił żwawy kłus a mglista wizja złocistego trunku z pianą nabrała realnych kształtów. Wszyscy pomknęli jak oszalali. Ja obejrzałem się jeszcze za siebie. Na pierwszym planie niewzruszony Azor lizał sobie szeroko rozumiane podbrzusze, na dalszym - babulinka, posłanka cudownej nowiny zataczała się lekko po tym, jak przydzwoniła w nadproże aureolą.  

Jeszcze kilka kilometrów nieludzkiej walki, jeszcze podjazd, zjazd, dwa zakręty i byliśmy na miejscu. Pragnienie ugaszone. Ugaszone po pięciokroć! 

Na lekkim rauszu cwałujemy dalej, do bazy biwakowej w Radocynie. W spożywczaku przydrożnym dokonujemy jeszcze zakupów na wieczorną bibkę i doraźnie podbijamy stan błogości o dwie kolejne jednostki chmielne. Jest lekkość, radość, beztroska, jedynie polna droga zdaje się być zbyt wąska. Ale co tam. Chce się znowu żyć! (i chce się znowu sikać!).

Wieczorna biesiada przy namiotach obfitowała w ponadczasowe mądrości, istna filozoficzno-strukturalna analiza zawiłości ludzkiej psychiki. Niestety kompletnie nic z tej analizy nie pamiętam. W głowie została mi jedynie frywolna przyśpiewka "Radocyna, Radocyna! ktoś tam gdzieś tam się wypina". 

Druga noc też bez misia.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz