czwartek, 7 sierpnia 2014

Osy

Os-os-ostatnio zacząłem się jąkać. I o dziwo jest to jąkanie, które dotkliwie kaleczy moją pisaninę. Może to też za sprawą, że postanowiłem na blogu rozprawić się z wojującymi ateistami i im boleśnie dokopać. A w zasadzie wykazać, że to oni kopią się z wiatrakami i to w imię nie wiadomo czego. Napisałem bardzo poważnego i trochę sztywniackiego posta - czyli zupełnie nie w moim stylu - w którym wykazałem bezsens wojującej postawy. Oczywiście za probierz sensu czy bezsensu przyjąłem jedyną słuszną miarę czyli twardą walutę. Po skrupulatnych wyliczeniach dowiodłem, że koszt utrzymania duchowieństwa to 20 groszy per capita miesięcznie. Czyli bzdurnie mały, aby zawracać sobie tym głowę, nie mówiąc już o zionięciu jadem. Jak zwykle po napisaniu tekstu rozpierała mnie duma. Nie dość, że pięknie wszystko napisane to jeszcze niczym szermierz z sadystyczną lubością rozpoławiałem ateistyczne korpusy.
Wstrzymałem się jednak z publikacją. Poszperałem trochę więcej, zgłębiłem temat i - o zgrozo! - okazało się, że uwzględniając wszelkie przywileje, zwolnienia z podatków itp itd szacowany faktyczny koszt wynosi około 3 złotych. Niby wciąż nie jest to kwota astronomiczna, ale rocznie to już 36 złotych. Pobladłem.

Post był już napisany i dzieliły go sekundy od publikacji a tu taki zwrot akcji. Natychmiast zacząłem pokraczną i rozpaczliwą próbę ratowania popełnionej treści. Gimnastykowałem się jak mogłem, żeby nagiąć fakty do tezy, ale im dłużej się gimnastykowałem tym bardziej traciłem przekonanie do tego, co napisałem. Nawet pomyślałem, że gdyby każdy duchowny musiał rocznie płacić 40 złotych np na utrzymanie szkół jogi to dopiero zaczęłoby się wojowanie. Finalnie post poszedł do piachu, rzecz jasna duma szermierza też!

A teraz już o osach. W garażu osy uwiły sobie gniazdo w moim polarze. Mnóstwo małych bzyczących ku*w zaatakowało mój stary, wysłużony, roboczy polar - z ciepłym kapturem. Huczało i bzyczało ich tam tysiące. Jako jednostek wybitnie dzielny zadzwoniłem na 998 i krzyknąłem: "Ratunku! Osy!". Dostałem wytyczne, co robić a wieczorem pod mój dom przyjechał wóz strażacki. Prawdę mówiąc spodziewałem się czerwonego seicento albo lepszej osobówki, no może coś w rozmiarze żuka. Tymczasem przyjechał wielki drabiniasty pojazd tak, jakby paliło się w Belwederze. Wyskoczyło z niego pięciu młodych, dzielnych i nieustraszonych. Jeden przebrał się w skafander kosmonauty albo pszczelarza (nie rozróżniam) i ze sprayem anty-osowym w prawicy i z workiem w lewicy natarł na nie niczym ja na ateistów. Zapsikał je na amen. Polar z gniazdem wrzucił do wora. Wór zawiązał i tryumfalnie wyszedł z garażu. Zrzucił kombinezon i emanował bohaterstwem. Byłem pełen podziwu i jestem przekonany, że moje kiszki wyjątkowo zamiast marsza odegrały bezdźwięczne fanfary. Cóż za akcja!

Następnego dnia w garażu wciąż były osy. Prawdę mówiąc niewiele ich ubyło. Wnikliwa obserwacja wykazała, że kierują się one do styropianowego domku. Domku, który mój tata kiedyś zbudował dla bezpańskiego kota - taka zimowa rezydencja. I ja zapragnąłem być bohaterem. Skafandra nie miałem, ale wyposażony w spray i miotłę natarłem na pasiaste owadziska w barwach Borussii Dortmund. Koci domek rażony miotłą spadając na podłogę stracił jedną ścianę (Tato, lipnieś to pokleił) i oczom moim ukazało się gniazdo wielkości futbolówki. Tsssssssssssss.... - ten dźwięk trwał z 10 sekund aż do wykończenia puchy. To było 10 sekund olbrzymiej frajdy i buzującej adrenaliny. Następnie szybkim ruchem na gniazdo narzuciłem stare prześcieradło i uciekłem.

Wrócę tam za jakiś czas... pozamiatać trupy.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz