niedziela, 3 maja 2015

Znowu Italia












Łatwo się zachłysnąć pięknem Toskanii. A jak się człowiek zachłyśnie zbyt mocno, to potem kończy z burym pawiem obok legowiska. Cóż zrobić, los wrażliwego estety nie należy do łatwych.

Znowu byliśmy we Włoszech, znowu w siedem osób, znowu wypożyczyliśmy dwie fury, znowu spaliśmy w podwójnych łóżkach, znowu w konfiguracjach nieoptymalnych, uniemożliwiających walkę z niżem demograficznym i znowu oddaliśmy się błogiemu lenistwu południa.

W składzie osobowym doszło do jednej zmiany. Nie było tym razem Logosa, Był z nami natomiast Bąbel. Bąbel jest myślicielem, filozofem, miłośnikiem Dostojewskiego, brydża i piwa - kolejność chyba odwrotna i jakiś głos wewnętrzny podpowiada mi, że myśliciela należałoby wykreślić. W każdym razie Bąbel jest extra! Bąbel jest po trzykroć extra i jeszcze large!


Wobec wspomnianej zmiany personalno-objętościowej, w trosce o zdrowe proporcje, jezioro zastąpiliśmy morzem. Byliśmy w Regina del Mare, 20 km od Pizy. Nazwy hotelu nie pamiętam. Pamiętam jedynie fryzurę recepcjonisty - taki wczesny Wodecki zmieszany z makaronem świderki. Hotel był ogromny i byliśmy niemal jedynymi gośćmi. Był to hotel parterowy, rozrzucony na dość dużym areale nad samym morzem. Przygniatający romantyzm lokalizacji zwalczaliśmy wódą, wińskiem i piwskiem. Chyba z niezłym skutkiem.

W rzadkich chwilach trzeźwości zwiedzaliśmy okolice. Piza to miasto niezwykłe. Turystom giną tu swetry, które potem trafiają do hipermarketów. Z pobieżnej obserwacji można także wywnioskować, że 80% mieszkańców Pizy trudni się sprzedażą suwenirów tudzież patyków (wysięgników) do robienia selfików. Pozostałe 20% wlepia mandaty za złe parkowanie. Do tego wieża jest krzywa. Ponoć inżynier polskiego pochodzenia opracował metodę zapobiegania dalszemu jej przekrzywianiu. Metoda polegała na wpompowaniu hektolitrów betonu pod fundamenty. Jeśli jest to prawdziwie polska myśl techniczna oznacza to, że nad powierzchnią gruntu widzimy jedynie 10% całości.

Jakże się Wojtuś ucieszył gdy między butelkami wina sunącymi na taśmie w stronę kasy odnalazł swój sweter. Gwoli ścisłości to odnalazła go pani kasjerka wygrzebując go z podwójnego foliowego pokrowca. Nie znalazłszy kodu kreskowego uniosła buraczkową szmatkę do góry, spojrzała na Wojtka i zapytała "Che cosa?". Uważnie obserwowaliśmy tłumioną zakłopotaniem eksplozję radości i pełne przejęcia słowa "To... to jest moje! znaczy... this is mine". Nasz dzielny kamrat odnalazł swój - hmm, rzec można na tamtą chwilę - twarzowy ciuszek. A zatem okazja do wieczornej balangi wyśmienita!

Następnego dnia zwiedzaliśmy już Cinque Terre. Pięć malowniczych nadmorskich miejscowości stanowi jakąś magiczną krainę bajkowego piękna. I w tej bajce znajdujemy się nagle my! Prawdziwy szok i niedowierzanie. Jak siedem krasnoludków maszerowaliśmy wąskimi uliczkami między kolorowymi domkami spiętrzonymi na skałach. No dobra, jak sześć krasnoludków i piankowy potwór, nie mniej jednak było oszałamiająco. Jak te wszystkie piękne obrazy utrwalić? Jak na stałe przelać je z oczu do serca? Odpowiedź mogła być tylko jedna: Cinque birre!
Między miejscowościami można przemieszczać się koleją, statkami i są też wiodące przez skalne wzgórza szlaki piesze. My niezupełnie przypadkowo skorzystaliśmy z wszystkich opcji. Pociąg większość czasu jedzie tunelami więc nuda. Na statku zdecydowanie lepiej. A szlak pieszy to istny hardcore, prawdziwa golgota, 200 metrów (w pionie) pod górę skalnymi schodkami i tyleż samo w dół. Oj zrosiło plecki krasnoludkom! Ale było warto! Na dole strzeliliśmy upragnione piwo Moretti. Finalnie wróciliśmy pociągiem do La Spezia i potem długim spacerem przez miasto do naszych czarnych fur - tym razem zaparkowanych na obrzeżach, poza rewirem parkingowych.
Był to bardzo intensywny dzień i chyba dzięki tej intensywności wszystkie chwile zatrzymania były jeszcze bardziej niesamowite.

Ostatni wieczór i ostatni dzień upłynął już nam na heroicznej walce z nadwyżkami alkoholu. Czego się nie udało obalić wieczorem staraliśmy się wytrąbić rano. I tak na śniadanie było wino z kabanosem, a na lunch piwo przy basenie. Wszystkiemu nie daliśmy rady i na odchodne flachę wódy dostał Wodecki. Niech ma! Za Pszczółkę Maję. I jakby zapewne dośpiewał Hozier: Amen, amen, amen.

Cinque Terre

"No co, woda najczęściej..."

"...ziemia woda coś takiego..." 

 "...halucynacja, hemoglobina..."

 "...dwutlenek węgla.."

"...taka sytuacja"

Fura numer 1 

Fura numer 2

Nasza golgota

Pisa by Gosia

by Grabson

...and by me


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz