poniedziałek, 29 grudnia 2014

Kolędowanie

Zawijam na poświąteczną biesiadę do przyjaciół. Trzeba dojeść i dopić pozostałości z bożonarodzeniowego stołu. Mocno zmrożona wódka wypełnia kieliszki. Śledzie nabite na widelce gotowe do boju. I ognia! I siup! Wchodzi idealnie. I już gęstym, oleistym strumieniem napełnia się następna kolejka. Tempo wysokie. Inaczej być nie może, jestem przecież w porządnym, polskim, katolickim domu. Tu nie dba się tylko o porządek i wystrój. Tu dba się o to, aby świąteczna moc rozpalała też wnętrze!

Pierwsza duża bitwa za nami. Druga i trzecia się mrozi. Idziemy stroić gitary.
Daj mi E basowe! Daję E. Daj mi A! Daję E - jakże te samogłoski podobne są czasem do siebie. W końcu się udaje. Lecimy ze śpiewnika wszystko po kolei: "Do szopy", "Lulajże", "Wśród nocnej" itd. Ten śpiewnik to jakieś ambitne opracowanie. Zbyt ambitne. Akordy rozpisane są bardzo skrupulatnie. W locie sobie  je upraszczamy i redukujemy do trzech, góra do czterech. Każdy do innych. Mimo wszystko brzmimy wybitnie. W muzycznej nomenklaturze zdecydowanie gramy "con fuoco".

Ojciec kumpla, rocznik 1938, przestaje śpiewać. Macha ręką i mówi: Zostawcie te gitary i chodźmy się napić. Starszyzny słuchamy - zwłaszcza w słusznej sprawie. I znowu walczymy. Bitwy numer dwa i trzy ciągną się dłużej. Dobija czwarta rano. Przy stole wciąż siedzi ciocia, rocznik 1917! Najstarsza osoba jaką znam. To nasza wielka fanka! Uwielbia nas i kocha nasze muzykowanie. Pije z nami. W jej naparstku jest jednak biovital. Rozmowa słabo się klei. Wszystko wskazuje na to, że ciocia jest kompletnie głucha.

Przystępujemy do koncertu finałowego. Gramy szlagiery: "Pa pa pa pa, pa pa pa pa" Skaldów (to takie o janosikach i Kmicicu) i Last Christmas (coś chyba o około świątecznej miłości Dżordża M.). Po każdym wykonaniu wcielamy się w publiczność, oklaskujemy swój występ, piszczymy i krzyczymy: "bis!".

W końcu odrywamy ciocię od kielicha i kładziemy do spania. Rocznik 1938 ranny podczas ostatniej bitwy i ogłuszony Dżordżem M. legł sam.

Dwóch wybitnych muzyków ostałych na placu boju przystępuje do nieplanowanej bitwy numer 4. Nieprzyjaciel jest mocny i rudy. Coli za mało. W połowie walki kapitulujemy. Wyczołgujemy się z okopów i pełzniemy w kierunku łóżek. Łóżka są pościelone. To miłe, ale jesteśmy w końcu w porządnym, polskim, katolickim domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz