wtorek, 18 marca 2014

Umysłowe zatwardzenie, czyli o wenie!

Jeśli miałbym wskazać jedno miejsce, gdzie wena odwiedza mnie najchętniej, wybór nie byłby łatwy. Byłbym rozdarty jak koszulka Jerzego Janowicza po zwycięskim meczu. Tkwiłbym w rozkroku większym i bardziej trzeszczącym niż słynny szpagat Van Damme'a między ciężarówkami Volvo. Byłbym jak legendarny osiołek, któremu dano w żłoby. Najkrócej rzecz ujmując, byłby to armaturowy dylemat i miotałbym się między kabiną prysznicową a kiblem.

Branie porannego prysznica jest czynnością niezwykle orzeźwiającą, oczyszczającą nie tylko ciało, ale także - a może przede wszystkim - umysł. Strumień wody uderzający w płat potyliczny, w kark i  rozbryzgujący się po całych plecach nad wyraz skutecznie odpędza wszelkie myśli. Sprawia, że zapomina się o całym świecie i wszystkimi zmysłami chłonie się przyjemność z tego chwilowego stanu błogości. Bujna, zaperzona łąka naszych dziko rosnących myśli pod wpływem strugi ciepłej wody i narastającego odprężenia przeistacza się w urodzajną, świeżo zaoraną grządkę. Grządkę doskonałą, jakby przed chwilą ukończyła przy niej pracę opatulona w kwiecistą chustę, przygarbiona babulinka, która suchymi, jak żarty Karola Strasburgera, dłońmi wyplewiła starannie ostatnie chwasty.
Na tak wypieszczonym, żyznym gruncie ma szanse zakiełkować idea zupełnie nowa, myśl genialna, która zagłuszana gęstwinami przypadkowych zarośli, przez lata nie mogła się przebić. Tak przynajmniej obrazowo, ja sobie to zjawisko tłumaczę.

Z wyjaśnieniem procesów i zjawisk zachodzących w drugim przybytku, czyli w świątyni dumania sprawa już nie jest tak łatwa. Długo się nad tym łamałem, jakie mechanizmy zachodzą w naszej głowie podczas, gdy jelita nie zawsze bezszelestnie, robaczkowymi ruchami przesuwają organiczną materię ku wyjściu. Pierwszym naturalnym skojarzeniem i wyrazistym tropem jest ponowna chęć przetransponowania zawiłości procesów myślowych na grunty rolne. Tym razem, rzecz jasna, bardziej jako wizja uszlachetnienia prysznicowej rabatki wiadomym nawozem. Także mój analityczny umysł uległ pokusie i powędrował tym pozornie oczywistym śladem.  Długo brodziłem - ba, nie bójmy się słów - długo babrałem się w cuchnącej obornikiem otchłani nim uznałem, że jest to droga prowadząca zupełnie donikąd. Trzymając się ogrodniczej nomenklatury można dobitnie stwierdzić, że jest to droga ślepa jak kret.

Ufajdany po czubek głowy, wróciłem do punktu wyjścia i wszystko wskazywało, że pozostanę w nim na długo. Przełamanie przyszło jednak nieoczekiwanie szybko, a mianowicie już następnego ranka, kiedy to podczas porannych ablucji niezawodnie z pomocną i suchą, jak żarty Karola Strasburgera, dłonią przybyła opatulona w kwiecistą chustę, przygarbiona babulinka.

W jednej chwili poczułem jak mój mózg zamienia się w stary aparat fotograficzny z naciągniętą sprężyną spustową - chyba w Smienę. Usłyszałem trzask radzieckiej migawki a z zewnętrznej lampy błyskowej strzelił rozświetlający wszystko flash. W chwilach olśnienia, podobnie jak przy pozowanych zdjęciach, ma się zazwyczaj minę kretyńską, a naturalny uśmiech przychodzi zawsze minimalnie za późno. Ale to wszystko nieważne, wobec radości z przebłysku geniuszu. Swoją drogą ciekawe, w jaki aparat przepoczwarzył się mózg Alberta Einsteina w chwili, gdy formułował on słynne równianie E=mc2.

Pojąłem nagle, że mieszka w nas jakiś niezwykły mechanizm, tajemnicza, podświadoma umiejętność dostosowania się, dostrojenia się do zadanego rytmu. I tak na ten przykład u kobiet przebywających ze sobą odpowiednio długo dochodzi do synchronizacji cyklów. Tym bardziej w obrębie jednego ciała, nasze wewnętrzne oscylatory biologiczne dążą do synchronizacji, dążą do jednoczesności. Zjawisko iście fenomenalne.
A słowem, które zakiełkowało w mej głowie w chwili trzasku radzieckiej migawki, słowem, które stało się wytrychem do zrozumienia niezwykłych odwiedzin weny podczas naszego pobytu w ustronnym miejscu, słowem, które rozjaśniło wszystko było słowo: "odczopowanie".

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz