środa, 16 kwietnia 2014

Italia - część 1

Kłaki, Kłaki, Kłaki (Italia, Italia, Italia) - tam byliśmy. Grupa zlęknionych nieustraszonych, zwyczajnych niezwyczajnych postanowiła wyrwać fragment z włoskiego buta i uczynić z niego estradę dla ekscesów turystyczno-alkoholowych!
Udało się! 

W ogóle, to zwierzę się Wam, że pierwszy raz mam w sobie lęk przed pisaniem. Drżą mi ręce przed treścią nową. Blog podróżniczy jawi mi się jako nie lada wyzwanie. A może to zwykła poalkoholowa delirka? Nie trwońmy jednak energii na wątpliwości. Jakoś podołam. Do dzieła! Andiamo! 

W telegraficznym skrócie wyglądało to tak: W czwartek wieczór przylot Ryanair'em do Bergamo. Wypożyczenia dwóch aut klasy low-cost. Podróż na kwaterę do miasteczka Sirmione (cypel na południu jeziora Garda). Piątek upłynął na zwiedzaniu pięknego Sirmione.  Wieczorem dołączył do nas kolega z Brukseli (jeszcze Polak). Biesiada powitalna na kwaterze z nieudaną próbą wyciągnięcia od Półbelga eurofunduszy na przyszłe balangi. W sobotę zwiedziliśmy Weronę i powzdychaliśmy pod balkonem Julii. Nikt serenad już tam nie nuci. Potem wizyta w małej winnicy, połączona z degustacją noszącą znamiona pijaństwa. Powrót na kwaterę do Sirmione i pijaństwo już bez żadnych znamion. W niedzielę zrobiliśmy sobie Giro di Garda odwiedzając mnóstwo (chyba cztery) malowniczych miejscowości. Wyjechaliśmy nawet kolejką na jakąś przyjeziorną górę i powzdychaliśmy tam nad pięknem świata przy akompaniamencie beczących owieczek. Wieczorem wiadomo: wino, bagiety i chlew! W poniedziałek wróciliśmy do Bergamo. Półbelg-półczłowiek wpakował się we wczesno popołudniowy samolot, by wrócić do jądra UE, a reszta grupy w pośpiechu pozachwycała się jeszcze klimatem starówki Bergamo, a o 16 z minutami frunęła już ku ojczyźnie. Koniec.
I jak? Ładnie? Wiem, co myślicie. Rzetelnie i kronikarsko, ale jakoś do dupy, mało emocjonująco, jakby ciurkiem wylany spis treści.

Od nadmiaru suchych faktów zwiędnąć może nawet najbardziej skaktusowaciały czytelnik. Toteż w dalszej części będzie już poetycko, lirycznie, z przesytem orzeźwiających westchnień, mokrych cmoknięć, wilgotnych zachwytów. Jakoś inaczej, może niechronologicznie, ale bardziej chyba prawdziwie, porywczo i po mojemu!

Jeszcze krótko naświetlę postacie tego desantu na cholewkę Kozaka i już zanurzamy się w lekturze właściwej.
Siedem osób:
1) 3 dziouchy: 2 Boginie Ładu i Harmonii plus 1 Bogini Brawury
2) Logos - mitologiczny wulkan wiedzy bezużytecznej, czynny
3) Abstynent na dyspensie
4) Wspomniany Brukselczyk (kutwa), mój współspacz
5) No i ja, chyba negatyw wampira, za dnia szajba, w nocy - ku uciesze tego wyżej - spokój.

Ogólnie, zbiór silnych indywiduów połączonych pragnieniem oderwania się od bieżącej monotonii, chęcią wypuszczenia zielonych pędów z zdrewniałego pnia codzienności! Pogodę ku temu mieliśmy fantastyczną.

Włosi są dziwni. Aby o 3 nad ranem zaburzać nam inauguracyjną imprezę waleniem miotłą w ścianę? I to tylko dlatego, że na chwilę temperatura rozmowy podskoczyła z 15 do góra 21 stopni? Niech no nas tylko Bogini Brawury zabierze do winnicy, do swego przyjaciela Vincenzo, to sobie tę krzywdę odbijemy z nawiązką.

Dwa dni później dwa lowcostowe konie trojańskie (punto i polo - pojemność 2400, zsumowana) nawigowane przez zlęknioną-nieustraszoną Boginię Brawury cumowały w zagrodzie Vincenzo. Już wtedy wiedziałem, że imię gospodarza to jakaś igraszka losu. Nosić imię znaczące zwycięzca wobec nieuchronnego natarcia siedmiu nienasyconych, żądnych trunku gości jest nieco zabawne. Przyczajeni przed szturmem toczyliśmy śmiałe wizje wytaczania beczek, opróżniania butelek, ba, nawet budowy transalpejskiego rurociągu. Już słyszałem stukot pomp tłoczących wino do mojego ojczystego kranu, stukot całkiem zbliżony do tego, z jakim główny winowajca kołatał miotłą w ścianę.

Mały domek, chyba pomarańczowy, z niewielkim parkingiem wysypanym jako tako białymi kamyczkami zupełnie nie przypominał twierdzy. Jednak na sąsiedniej polanie, za płotem, którego nie było, stado potężnych, srebrnych kadzi błyszczało jak gotowy do boju batalion pancerny. Każda kadź mieściła 4000 hektolitrów wina, a batalion liczył kilkadziesiąt zbiorników. Szybki rachunek wykazał, że ilości wina mierzone w mega tonach wystarczą by nas wszystkich utopić wraz z całą mieściną. Strategię walki zmienić trza było. Z mściwych rycerzy w mgnieniu oka przeformowaliśmy się w szyk poczciwych gości i godzinę ataku odwlekliśmy w bliżej nieokreśloną przyszłość. Potem degustowaliśmy wytrawne białe frizzante w plenerze, wśród chirurgicznie przyciętych winorośli i wśród cytrynowych drzewek. Wino przepyszne! Cud, miód, malina! I sceneria niesamowita! A między nami hasała radośnie 15-sto miesięczna, urocza Adele, córa Vincenzo. Jedyna moja rozmówczyni, która z szeroko otwartymi oczami słuchała mojej łamanej italianiszczyzny i nie pytała: "do you speak English?"



Chwilę później siedzieliśmy już przy suto zastawionym stole i piliśmy inne gatunki rodzinnej produkcji i - co niewiarygodne - kolejne butelki przewyższały wybornością i szlachetnością opróżnione już poprzedniczki. Gdyby nie wrodzona nieśmiałość to bym śpiewał z przepony: "Hej dzieci jeśli chcecie zobaczyć smerfów las", wszak szczepem wiodącym był szczep Garganega!. Risotto, półmisek grillowanych mięs, polenta i mnóstwo przypraw - we Włoszech je się by ucztować, a kuchnia zapewne jest miejscem świętym. Były też sery! Z 6, 7 a może 8 gatunków. A każdy z nich był serem wytwornym, z historią, z historią dojrzewania opiewającą na lat kilka lub kilkanaście. Im dłużej słuchałem sekretnych receptur tym bardziej czułem, że usta me niegodne tych rarytasów. Jadłem jednak i popijałem. Popijałem i jadłem. Zachwycałem się i wzdychałem. Wzdychałem i popijałem. Na koniec okazało się, że kadzie za płotem, którego nie było, nie należą do Vincenzo, lecz do potentata win włoskich, do mocarstwa Zonin. Lecz wszystko to już ważne nie było. Nikt nie pamiętał o ataku, nikt nie pamiętał o vendetcie, nikt nie pamiętał o stukaniu miotły, nikt nie pamiętał ile razy się wszystkim zachwycił. I tylko dwójka świętych, niepijących kierowców (santi autisti) odwiozła nas cało do domu, galopując autostradą A4.

Czas, by przetrzeźwieć, by złapać oddech... część druga już wkrótce.
  


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz