środa, 9 kwietnia 2014

Zamachstrofa niesmoleńska

Fajny tytuł, prawda? Można zachwycić się, westchnąć lub zapiać doniośle - także wszelkie brawurowe reakcje mimiczne są jak najbardziej na miejscu. Proszę nie podtrzymywać brody, niech sobie zjeżdża w dół, niech pociągnie za sobą policzki i dolne powieki, jedynie uniesionymi niezdarnie brwiami starajmy się ten opad facjaty skontrować.
Proszę się cieszyć chwilą, odrzucić kajdany powściągliwości, proszę rechotać jak żaba zielona na zielonym liściu płynąca po mętnym stawie, bo w dalszej części lektury, jak w życiu, może się wszystko skiełbasić, liść może zatonąć wraz z żabą i może nam nie być do śmiechu.

Kwietniowy dzień oddzielający pierwszą dekadę miesiąca od drugiej, czyli chyba dziesiąty, wrył się nam wszystkim w głowach jako rocznica zamachstrofy smoleńskiej, a może bardziej - co smutne - jako dzień intensyfikacji sporów, które litery w słowie 'zamachstrofa' należałoby powiększyć i wytłuścić. Jak widać, żadnym pokracznie kompromisowym neologizmem skrajnych opinii pogodzić się nie da. Zostawmy to zatem.

Podejdźmy do tej daty zupełnie świeżo, inaczej, nieszablonowo. W tym roku wypada prawie okrągła, bo, jak dobrze liczę, sto sześćdziesiąta siódma rocznica urodzin Josepha Pulitzera - tak, tak, tego od nagrody. A w zasadzie od nagród, bo każdego roku wręczane są one aż w 21 kategoriach! A teraz uwaga! Będzie sensacyjnie! Koci Wentyl znalazł się w gronie tegorocznych nominowanych i w moim skromnym odczuciu jest murowanym faworytem w kategorii "Służba publiczna"! Ależ emocje, ależ się dzieje. Niespełna dwa miesiące twórczości misyjnej, ku pokrzepieniu pokiereszowanych serc i już takie wyróżnienie. Trochę to wszystko spada na mnie znienacka, trochę przytłacza, trochę rodzi obawy, ale z drugiej strony napełnia radością, poczuciem dumy, niebywałego spełnienia. I myśli mi już wprzód wybiegają. Pędzą jak oszalałe. Pobudzone neurony mkną niczym galopujące konie falując bałwaniasto po oceanie wyobraźni. Pędzą ku gali finałowej.

Wielka scena, tłum ludzi, czerwone dywany, wywiady, błysk fleszy... i wchodzę tam ja, ubrany stylowo w białą koszulkę, lepsiejszą (fruit of the loom) z pokaźną prasowanką z logo Kociego Wentylu. Do tego sztruksy, trampki i marynarka z dużymi kieszeniami. Jedna wypchana swojskim prowiantem, druga pusta, przygotowana na statuetkę. W przejściu zderzam się z Clooneyem, który wychodzi w popłochu połapawszy się, że pomylił gale. Upewniam się, że z wypchanej kieszeni nic nie ubyło, wszak aktorzynom ufać nie można, zwłaszcza, gdy pokusę stanowi pęto wybornie uwędzonej wiejskiej kiełbasy, ogórek kiszony i pajda polskiego, żytniego chleba. Inną żytnią pokusę skitraną mam w wewnętrznej kieszeni - już na czas nieprzygotowanej przemowy. Siadam w rzędzie trzecim, po lewej stronie. Pierwsze dwa rzędy okupowane są przez ludzi w jarmułkach, jakby wyczuwali, że wkrótce czubki ich głów zmrożą słowa leniwie kapiące z naszprycowanych botoxem ust długonogiej konferansjerki: "and the main prize goes to the... Koczi Łentil".

Ich profetyczne obawy zaiste się ziszczają. Podrywam się jak polski orzeł z Wisły i frunę przez salę ku scenie. Ściskam długonogą piękność, czule namaszczając jej plecy łojem i aromatem flagowego produktu polskiego wędliniarstwa. Z lubością i zachłannie wyrywam statuetkę, którą w triumfalnym geście prezentuję światu i obecnym na sali prorokom. Ależ krew we mnie buzuje. Scena jest moja. Podchodzę do smukłej ambony, uciszam audytorium i duszkiem wypijam połowę zawartości wewnętrznej kieszeni. Szmer przelatuje publikę. Nie potrafię odgadnąć, czy jest to szmer zgorszenia jawnym spożyciem, czy raczej szmer podziwu dla przywiązania do ojczystych tradycji. Nieważne. Zaczynam przemowę:

"Dear Bracia i Siotry. Umiłowani w duchu rodacy, Mamo i Tato, i wszyscy who it may concern,
This is a very special moment for us. Jest to moment triumfu miłości nad obojętnością, triumfu twórczej misji nad nietwórczą zagładą, triumfu słowa nad ciszą, triumfu kultury wyższej nad niższą, triumfu arcydzieła nad bohomazem, triumfu głosu serca nad brzmieniem strun głosowych..."

Zasycha mi w gardle. Ratuję się pozostałością żytniego specjału. W drugim rzędzie Di Caprio przebrany za rabina przeciera łzy szorstką chusteczką kalecząc sobie powieki. Jest dramaturgia. Panuje grobowa cisza. Kontynuuję:

"Chciałbym podziękować Wszystkim, którzy przyczynili się do tego sukcesu, Wszystkim, którzy wrzucili mnie na tory publicznej posługi, Wszystkim, którzy dopingowali mnie w chwilach zwątpienia, Wszystkim, którzy galaktycznym kocim słowem wentylują zatęchłe myśli..."

Wzruszam się. Łzy napływają mi do oczu. Beczymy wszyscy. Prawdziwa sala płaczu. Tylko Steven Seagal, pełniący dziś rolę szefa ochrony, jest niewzruszony i pozostaje czujny. Rozbieganym, dzikim - a może aikidzim - wzrokiem próbuje namierzyć źródło rozpylania lakrymatorów lub innych bojowych pobratymców cebuli. On jest prawdziwym twardzielem. Przy nim płakać można bezpiecznie. Płaczemy zatem obficie. Kłaniam się i ekumenicznie łamiącym się głosem dodaję: "...Amen".





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz