piątek, 18 kwietnia 2014

Italia - część 2

Imprezy wieczorne, poza tą inauguracyjną z miotłą w tle, wszystkie mi się zlewają. Zlewają się potokiem win, drinków, piwa a także oliwy wrednymi kroplami kapiącej z zakąsek, bezszelestnie atakującej ubrania i buty. Kroplami dotkliwie karcącymi za frywolność postawy, za zbyt płytki, nie dość hołdowniczy pokłon nad wykwintnym stołem. Lewa nogawka mych spodni chłostę oliwą upodobała sobie szczególnie, jakby chciała się zjednoczyć w ten męczeński sposób z koturnowatymi trampkami Bogini Brawury. No bo przecież nie mogło chodzić o jedność z gaciami współspacza!
Konsumpcja kanapek tramezzini wymaga naprawdę wielkiej uwagi, uczy pokory, uczy godzenia w sobie bezkresnej fascynacji z nieustanną ostrożnością. Czyli całkiem to dobre tylko można się nieźle ufajdać.

"Tre parti di prosecco, due parti di aperol e un spruzzo di acqua gasata" 
to więcej niż receptura, to słowa magicznego zaklęcia wypowiadane podczas napełniania szklanic. A może to były puchary, wszak kelnerem się bynajmniej nie czułem - czułem się: czarodziejem! Efekt końcowy to spritz, orzeźwiający napój, w którego krystalicznym, pomarańczowym kolorze można się zatracić. Napój, który uderza do głowy zupełnie niewinnie, delikatnie, zmysłowo i ulecza ropiejące rany zadane przez podstępną ekstra dziewicę z pierwszego tłoczenia. Biesiady zdawały się być krótkie, całkiem błyskawiczne, raptem kilka mignięć latarki w smartfonie i już rozsądek wyganiał do łóżek, wrzeszcząc głuchym szeptem: "już czwarta!"

"Czy zarzucałem nogę?" lękliwie wypowiadanymi słowami witałem współspacza nim jeszcze otworzyłem oczy. Odpowiedź przecząca budziła mnie do życia i wprawiała w euforyczny nastrój. Trzy wspólne noce i trzy chwile ulgi. Półbelg, mimo przeraźliwego sknerstwa musiał mieć coś w sobie z świętego Piotra ("Zanim kogut zapieje, trzy razy się Mnie wyprzesz"). W każdym bądź razie, bezwład polibacyjny w pewnych sytuacjach plusy ma nieocenione.

Dni spędzaliśmy zwiedzając urokliwe miejscowości prawie nadmorskie. Uzurpuję sobie prawo do tego nieprecyzyjnego określenia, głównie za sprawą jebutnych rozmiarów akwenu, ale też i dlatego, że "nadjeziorne" brzmi głupio i kojarzy mi się jakoś z bździągwą. Tak więc zwiedzaliśmy - powiedzmy - nadbrzeżne mieściny i byliśmy oczarowani. Wszystko takie zadbane, budynki, domy, kamienice w pastelowych kolorach, zabytki świetnie utrzymane, wszędzie dużo zieleni, czasem trochę monumentalnie, ale przede wszystkim rześko, kolorowo, świeżo i czysto. Dodatkowo wczesną wiosną liczne kwietniki wręcz hipnotycznie czarują feerią barw. Ogromna dbałość o estetykę sprawia, że oczy pieją z zachwytu. I mimo, że wszystko jest takie niemal pocztówkowo piękne to, w przeciwieństwie do austriackich wzorców, nie jest sterylne. I ten brak sterylności sprawia, że człowiek czuje się tam naprawdę swobodnie. Nic nie przytłacza, wszystko zachwyca.

Bujaliśmy się leniwie wąskimi uliczkami jak stado deutsche-emerytów niby to zwiedzając, niby spacerując, niby podskakując a może szurając. Jedynie wypatrywanie pocztówki dla wielkiego (dosłownie) nieobecnego wyprawy, czyli pana Bąbla, nie było na niby. Jedni optowali za widokówką w rozmiarze xxl argumentując, że taka do Bąbla pasuje. Inni mówili, że mała jest lepsza, bo cóż na odwrocie tej wielkiej można by napisać. No i taka duża, to pewnie majątek na znaczki pochłonie - w jednej z głów taka myśl zrodzić się mogła. Chcieliśmy wybrać arcypiękną, chwytliwą, cudowną lecz wkrótce głosy przytaczające historie eksplozji serc z nazbyt wielkiej zazdrości sprawiły, że w trosce o bąbelkową pompę ssąco-tłoczącą  wypatrywaliśmy turpistycznych ujęć okolic. I tak snuliśmy się niespiesznie, rozpełzaliśmy się tu i ówdzie, po chwili znów natrafiając na siebie, by móc wspólnie zawinąć do jakiejś knajpki, trattorii albo pizzerii. A doskonałość potraw i jakość obsługi wyzwalała spontaniczną szczodrość nawet u Półbelga. Szastał bilonem z nieznanym nam wcześniej rozmachem, łatając arytmetycznie niewytłumaczalne manko powstałe podczas ściepy. Tryskał eurocentami jak świnka rozbita o ścianę, a mi się to jego nowe, knurze oblicze bardzo podobało.

Z miejscowości Malcesine  kolejka gondolowa dwuetapowo, bo z przesiadką, wywozi turystów na górę Monte Baldo. My wyjechaliśmy jednoetapowo, czyli do połowy i tam nasza owczarnia udała się pod kościółek świętego Michała. Kościółek był zamknięty, ale wszystko na około było scenerią godną najbardziej uroczystego, koncelebrowanego nabożeństwa. Do tego ciut niżej, na łące wyciętej w zboczu niczym ogromny taras pasło się mnóstwo niewinnych, kremowych owieczek, owieczek osieroconych, owieczek bez pasterza. Rzut oka na to biedne stado wyzwolił we mnie moc uczuć nieznanych. Słońce jakby drobnym manewrem twistowym wycelowało we mnie najjaśniejszy promień. Odruchowo rozłożyłem ręce i dokonała się w mej głowie autokonsekracja. Dwie sekundy później, stałem już nad stadem i głosiłem orędzie, orędzie przepełnione miłością do świata.
"Mie belle! Sono vostro padre da un paese lontano! Arrivate qui! Mangiate erba verde!" (Piękności wy moje, jam jest wam pasterzem z dalekiego kraju, chodźcie tutaj do mnie i trawą zieloną się karmcie!)

I szły one do mnie i trawę skubały, pobekując sobie na znak zrozumienia. I przenigdy wcześniej z taką atencją nie byłem słuchany! I była jakaś w tym wszystkim błogość i sielanka, kojącym strumieniem szlifująca serca. I nasza owczarnia legnęła na trawie obserwując leniwie jak sześć tarasów niżej, na tafli jeziora żaglówki karmiły swe dzioby źdźbłami wody... a może bździągwami.

Siedem różnych osób zdumiewająco pogodzonych pragnieniem beztroski i pełnego luzu, pragnieniem odprężenia, pragnieniem swobody i nic niemuszenia. Jakaś zbiorowa hipnoza, brak nerwowości, niewymuszony kompromis, bajeczna harmonia, półsen kołysany magią otoczenia. I chyba nie potrafię wyrazić koślawą poetycką nutą jak było naprawdę, bo było epicko. Ekipo, dziękuję!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz